Psy i przyjemności domowego życia

26 sierpnia 0 Comments



Jeden dzień w tygodniu jest wyjątkowy, dla mnie tym dniem jest wtorek. Przede wszystkim nie jest poniedziałkiem i to jest jego pierwsza pozytywna cecha. Druga jest taka, że we wtorki uprawiam swoją pracę z domu. Korzyści takiego rozwiązania jest całe mnóstwo. Na przykład wstaję o 7:57 i nie spóźniam się do biura. A spóźnianie się jest w tej pracy grzechem najgorszym. Tym gorszym, że jest to absolutne oczko w głowie Szefa, oczko bardziej dosadne, niż to w nowo zakupionych rajstopach w Calzedonii. I to bez zniżki.

Szef spóźnia się zawsze. Chociaż chyba należałoby uznać, że nie spóźnia się nigdy, tylko wyznacza sobie różne godziny rozpoczęcia pracy. W sytuacjach, kiedy ja się spóźniam do pracy, a jest to zjawisko tak rzadkie, że powinno się znaleźć w ciekawostkach przyrodniczych w National Geographic, Szef już jest w biurze. Zupełnie jakby wiedział, że tego dnia akurat liczne zbiegi okoliczności powstrzymają mnie od przybycia na czas. Że wstanę z brudnymi włosami, które wymagają natychmiastowej ingerencji szamponu, że na przejeździe będę podziwiać najdłuższy pociąg towarowy w historii polskiego transportu kolejowego, że suma czasu spędzonego na czerwonym pozwoliłaby na poznanie historii Burkina Faso no i oczywiście, że policja urządzi poranek trzeźwości. A ja rano wyglądam zupełnie nietrzeźwo, więc zawsze jestem do kontroli. 

We wtorki te wszystkie złe rzeczy się nie dzieją, bowiem od łóżka do pracy (czyli do kanapy) dzieli mnie nie więcej niż 7 metrów, a taką odległość to ja nawet jestem w stanie na piechotę zrobić. A co! Ma się tę kondycję mimo wieku. Czasem nawet nadrabiam trochę dystansu, bo zahaczam o łazienkę, co by rozkleić powieki i ujrzeć piękno tego świata, czyli siebie w lustrze. No dobra, w sumie to nie, ale cel jest warty podjęcia wysiłku, bo z zamkniętymi oczyma bardzo słabo widzę monitor.

Po pokonaniu zawrotnego dystansu siadam na kanapie, otwieram komputer i pach! jestem w pracy. Natychmiastowa teleportacja. Ale nie do końca, bowiem - i tu zaczyna się właściwy temat - od 3 miesięcy jestem współwłaścicielką psa typu szczeniak, marki trudnej do określenia, ale z pewnością Made in Poland. Pies jest w pełni bio i bez glutenu, więc mogłyśmy go spokojnie przygarnąć. To zdrowej podejście do życia psa jest bardzo ważne w naszym domu, ponieważ pierwszy pies ma uczulenie na mięso i wymaga używania karmy wegańskiej. Szczeniak to nie to samo, co siedmioletnia goldenka. Tego dowiedziałam się już jakiś czas temu, właściwie niemal od razu po przytarganiu tej kupki szczęścia ze schroniska i posprzątaniu pierwszych 20 kup i 50 kałuż sików. Rozkoszne jest posiadanie szczeniaczka. Tak bardzo, że na samą myśl mam w brzuchu motylki, choć całkiem prawdopodobne, że to nie motylki tylko śledzio-piranie zombie pragnące przejąć kontrolę nad światem. 

W każdym razie praca z domu pozwala mi poza dokonywaniem niezwykle ważnych działań, obserwować moje psy przez pół dnia w ich środowisku naturalnym, czyli w nieustającej wędrówce między kanapą a miską. A wygląda to mniej więcej tak. Pierwszy pies po porannym spacerze zjada śniadanie i oddaje się jedynej sensownej aktywności - spaniu. Drugi pies po tychże samych czynnościach zdobywa energię, która mogłaby napędzić wszystkie elektroniczne sprzęty w niedużym miasteczku. A ponieważ jedzenie jest jego największą przyjemnością, jedynym hobby i ogólnie celem życia, więc po uprzątnięciu własnej miski, idzie sprawdzić miskę pierwszego psa, by opróżnić ją ze wszelkich pozostałych śladów żywności. Następnie wraca do własnej michy i czyści ją ponownie - dla pewności. Tą samą czynność wykonuje w najbliższym otoczeniu misek i wyrusza do śmietnika, bo może tym razem wolno mu będzie wyżreć resztki. Ze smutku, że jednak nie, pada jak martwy na kaflach, mówiąc wzrokiem, że on nigdy tej straty nie przeboleje i że już będzie smutny do końca życia i głodny już będzie zawsze, jak w tym schronisku, co mu psy wszystko wyjadały i nawet z tego śmietnika życia nie mógł okruszka dostać, a teraz ja mu tę traumę powtarzam.

Ale to nie jest byle jaki pies, to jest pies bohaterski, więc postanawia nie żegnać się jeszcze z życiem i po raz drugi próbuje z tym śmietnikiem. Ale i tym razem całe zło tego świata (czyli ja) staje mu na drodze i wie, że już jest zgubiony, że to koniec psiego dzieciństwa. I byłby pewnie umarł z tego żalu, gdyby nie sznurek, który mu błysnął przed nosem milionem zapachów pozostawionych tam jego paszczą przez te wszystkie dni pobytu w nowej rodzinie. I są tam zapachy kupy (którą zjadł kilka razy) i zwymiotowanego jedzenia, które zdążył zjeść i mnóstwo innych, które tworzą mieszankę tak cudowną dla jego psich nozdrzy, jak pachnidło stworzone przez mistrza Grenouille.

Po porządnym przeżuciu każdego centymetra sznurka, udaje mu się odmemłać kawałek i jest to moment, kiedy jednocześnie rozpiera go radość i przepełnia strach, bo on już wie. Albo może widzi nawet, jeśli posiada kąt oka, że ja przy tym jego pierwszym mlasku zwycięstwa nad materią sznurka wybijam się z pozycji siedzącej, niczym kanapowy ninja-zbawiciel i rzucam się na niego, rozwieram tą obślinioną paszczękę w poszukiwaniu jego zdobyczy. I chociaż umie już ukryć zdobycz pod językiem i żonglować nią niczym artysta z Cirque du Soleil, to wie, że i tak ulegnie i straci najpyszniejszy kłębek nitek, jakie kiedykolwiek miał w pysku.

Umazana psią śliną odczuwam satysfakcję z uratowania, po raz kolejny, życia mojemu małemu kudłatemu synkowi, który właśnie obraził się na śmierć i dalej jeszcze memła ten sznurek, ale już jakby bez pasji i bez wigoru. Ot, pieskie życie. Ale szybko mu to obrażenie się przechodzi i wpada na pomysł, że przecież wszystkie nieszczęścia tego padołu łez można przegnać przytulając się do pańćki. Jest jednak warunek, musi być to przytulenie holistyczne i totalne, wymaga także głębokiego patrzenia w oczy. Więc Benton rusza w moją stronę nie bacząc na drobne przeszkody w postaci myszy, kabli, czy komputera w ogóle. Prawą łapą udaje mu się napisać pierwsze w życiu słowo na komputerze, które brzmi „qweaf”, a lewą wyłącza dokument, nad którym pracowałam od 3 godzin, oczywiście nie zapisawszy go wcześniej.

Widząc mój entuzjazm przytula się całym swoim psim jestestwem do mnie i gdyby tylko umiał, powiedziałby: „Oto jestem, możesz mnie kochać!”. A potem jest 8:09 i naprawdę muszę wstać i zrobić sobie kawę. 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: