Łamanie kołem zasad

26 sierpnia 0 Comments


Poza dwoma psami, w posiadaniu naszym są także dwa pojazdy czterokołowe. Są one poniekąd członkami rodziny i jak każdy członek rodziny sprawiają trudne do przewidzenia kłopoty, dlatego też niezbędne było nadanie im imion. Jeden pojazd nazywa się Krowa, zapewne dlatego, że jest koloru niebieskiego. Drugi natomiast wabi się Tetek i jest to imię odziedziczone po poprzednim właścicielu, który ochrzcił tego połykacza szos, złodzieja serc niewieścich, formułę jeden wśród aut miejskich, niech mu mechanik lekkim będzie - Turkusowym Traktorem, w skrócie Te-Te. Tetek jest naszym ulubionym autem, być może ze względu na zaawansowaną rdzę, która nadaje mu szczególnej patyny, a być może dlatego, że posiada on automatyczną skrzynię biegów, co niezmiernie komponuje się z naszą ulubioną cechą charakteru, czyli lenistwem, inaczej też nazywanym kreatywnością. Tak, tak, tu nie ma żadnej pomyłki. Nie ma wśród ludzi pracujących bardziej kreatywnych istot, niż leniuchy. Bowiem człowiek leniwy zrobi wszystko, aby nie robić nic lub robić absolutne minimum. Z tego też powodu wzbija się na wyżyny inwencji, aby zadanie, które inni wykonują przez 3 godziny zrobić w 10 minut, albo nie zrobić go w ogóle, bo całkiem być może, że przy odrobinie pomyślunku da się wszystkich przekonać, że jest to zupełnie zbędne działanie i nie robienie go zapisze się w annałach historii, jako czyn chwalebny, roztropny i ogólnie rzecz biorąc pełen sukces już na starcie. Każdy, kto zna efekt motyla wie, że nawet najdrobniejszy ruch może spowodować niewyobrażalne tragedie. Ja za jakieś tsunami, czy inny huragan odpowiedzialności brać nie chcę, więc ograniczam działania do minimum i przypinam sobie odznakę: „dobry człowiek”. 

W każdym razie Tetek z tą swoją automatyczną skrzynią biegów sprzyja bardzo byciu dobrym i kreatywnym człowiekiem i chociaż pod górkę osiąga zawrotne 50 km/h a przy dużej wilgotności wyłącza mu się lewe światło mijania - jest naszym ulubieńcem. Tym razem, na skutek sprzyjających okoliczności przyrody, to mnie przypadła w udziale możliwość przejechania się tym cudem japońskiej myśli technicznej do pracy i oczywiście powrotu do domu, przy czym ta druga część podróży jest zawsze krótsza i przyjemniejsza. I tak oto sporo po dobranocce, ale jeszcze przed zmrokiem śmigam Tetkiem po szczecińskich drogach. Nie straszne mi zakręty, wertepy ani ograniczenia prędkości. Pędzę sobie wsłuchana w rytmiczne stukanie amortyzatorów na dziurach w pobliżu Stoczni, gdzie chyba już ją na dobre zamknęli i zaczęli szukać złota pod jezdnią, bo tych dziur jest więcej niż asfaltu. Na szczęście środkiem biegną szyny i w razie czego można wykorzystać je jak prowadnice i jakoś się przedostać przez większe wyrwy. Tetkowi dziury nie straszne, przynajmniej dopóki nie trafi się większa dziura, matka wszystkich dziur, która wyrosła przed nami nagle i bez uprzedzenia (no bo kto by zwracał uwagę na znaki, zwłaszcza po pracy). Na szczęście jakiś dobry człowiek postawił tam światła z napisem ruch wahadłowy. Jak dobrze, że jeszcze tacy złoci ludzie chodzą po ziemi. W godzinach szczytu światła te pozwalają zatrzymać się w pędzie życia, odsapnąć w codziennej gonitwie szczurów, oddać się rozmyślaniom, przewartościować sobie życiowe priorytety, a nawet (co jest całkiem wskazane) poćwiczyć techniki relaksacyjne. Teraz jednak jest wieczór i sznurka samochodów brak. Jestem na pole position, więc skupiam się na czerwonym gotowa do naciśnięcia gazu i rozpędzenia się do zawrotnych 20 km/h w 10 sekund. Tak, to auto ma kopa, dlatego powinni nim jeździć jedynie doświadczeni kierowcy. Czyli głównie ja. W sumie tylko ja. 

Stoję na czerwonym przed wielką dziurą. Dziura zajmuje 3/4 jezdni. Po drugiej stronie dziury stoi samochód. Taka sytuacja. Ja stoję i on stoi. I tak stoimy mierząc się wzrokiem i patrząc na sygnalizatory. I ja myślę, że one jest niezbyt mądry, że tak stoi. Skoro ja mam czerwone, to on powinien mieć jakiś tam inny kolor. Postaliśmy tak jeszcze trochę i w końcu samochód przejechał obok dziury i zniknął. Więc teraz ja, teraz moja kolej pokonać ostatnią przeszkodę w drodze do lodówki z piwem, poczuć znów wiatr we włosach i ryk silnika. No ale nie. Czerwone jak było, tak jest. Tylko jakby otoczenie nieco się zmieniło. Słońce schowało się za horyzontem, a wokół ani żywej duszy. Czyli sytuacja z grubsza wygląda tak - stoję na czerwonym przed wielką dziurą od dobrych pięciu minut, a wokół nie ma ani jednego auta, ani jednego przechodnia, nawet zombie jeszcze nie wyleźli na żer. Generalnie postapokaliptyczna pustka. I ja się wtedy siebie pytam: Katarzyno, czy jeśli spadła jakaś bomba i wszyscy umarli i zaraz definitywnie będzie koniec świata i przestaną warzyć piwo, nie będzie już steków ani nowych gier na konsolę, to czy ty dalej będziesz stać na czerwonym? Podejmuję heroiczną decyzję i ruszam. Ręce spocone ledwo dzierżą kierownice, zamykam oczy i wciskam gaz do dechy. Pokonałam system.
Dojeżdżam do domu mocno spóźniona i z takim lekkim niepokojem o ten koniec świata. I kiedy mówię Kindze, jak pokonałam wewnętrzne ograniczenia, ona zadaje mi tylko jedno, ale za to bardzo ważne pytanie:

- To nie słyszałaś w radio, że te światła na Stalmacha się dziś zepsuły?

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: