Porażka psychoterapii i puszka pomidorów

17 października 0 Comments


Dziś taka historia, że zaczyna się źle, potem jest gorzej a na końcu niby lepiej, ale jakby nie do końca, że tak zdradzę puentę. Otóż mój Kieras wrócił dziś smutny do domu. Chodzi taki struty, nie wiadomo o co chodzi. No to ja się pytam, jak w pracy, a ona mówi, że dobrze, chociaż wiem, że jeszcze siedemdziesiąt osiem pytań dociekających i przyzna, że nie do końca dobrze, a raczej źle, a nawet najgorzej. 

No i się okazuje, że najgorzej, bo coś ją jednak trapi. No więc ja próbuję zgadnąć, że może o to chodzi, że nie ma jej ulubionej Szefowej, co sobie pojechała do Wietnamu i ją zostawiła samą na pastwę losu, towarów tracących ważność i braku Żubra w hurtowni (a to najgorsze). I ja bym to doskonale zrozumiała, bo po pierwsze ten Żubr po 1,99 za sztukę, po drugie ten Wietnam. 

A ja już się naoglądałam filmów w swoim życiu i wiem, że tam to na pewno jest super jechać, bo można tam strzelać do tubylców, a nawet spotkać Predatora w dżungli i utytłać się w błocie, żeby nas nie zauważył. Ewentualnie można podziwiać, jak Wietnamczycy przewożą na tuk-tukach różne sprzęty AGD lub całą, siedmioosobową rodzinę. Więc rozumiem, że Kieras-Myszowilk mógłby być zazdrosny o takie atrakcje. 



Ale nie. Po długiej inwigilacji, groźbach i torturach typu gilanie Kieras wyznaje, że co prawda udało jej się załatwić pozytywnie tysiąc trzysta sześćdziesiąt pięć zadań, ale jedno jej nie wyszło. Oczywiście to jedno było najważniejsze. Jest dla mnie zupełnie jasne, że gdyby nie wyszło jej co innego, to właśnie to „co innego” byłoby najważniejsze - no już tak ma, nic nie poradzę. 

Ale przecież ja jestem terapeutą, a Szefowa Kierasa zawsze mówi, że ja mogę pomóc, jak Kieras w potrzebie. Zupełnie nie wiem skąd ten pomysł, bo przecież w domu to ja jestem po pracy, czyli że bardziej bezradność, niż cokolwiek innego. No, ale jednak się staram. I skoro Kieras najsmutniejszy na świecie to się pytam, czy może by coś chciał na poprawę humoru. Że może obiad w restauracji za ostatnie pieniądze, albo coś słodkiego.

Bo długim i dogłębnym tentegowaniu w głowie ustalamy, że jedynym ratunkiem jest zrobienie domowej pizzy, bo do restauracji to jednak za daleko. No to jedziemy do sklepu. Szybka przebieżka przez supermarket i już mamy wszystko. No może nie taka szybka, bo jeszcze trzeba obejrzeć jednorazowe pojemniki, popodziwiać kształt butelek wódki i pomlaskać na żelki. Ale jak już to odbębnione, to naprawdę migusiem jesteśmy przy kasie z puszką pomidorów, pieczarkami i spodem do pizzy. 

W międzyczasie Kieras opowiada, jak bardzo jej się ta jedna rzecz nie udała i jaka jest przygnębiona i powalona przez ciężar codzienności, przez ludzką nikczemność i niską sprzedaż, co to jednoznacznie oznacza, że ona już nie jest ludź prima sort, tylko taki podludź. Ja już wyczerpawszy wszystkie techniki terapeutyczne, wysłuchawszy jęków i westchnień przechodzę do niemal ostatniej próby pomocy Kierasowi i zaczynam ją ojojać. Wiadomo, że jak coś boli i się po-ojoja to już boli mniej. 

Obrazek pochodzi z lisiesprawy.pl


Najwyraźniej jednak na ból psychiczny działa to trochę gorzej, bo Kieras dalej jakiś taki nieswój i stłamszony przez kaftan bezpieczeństwa zwany życiem. Więc chwytam się ostatniej deski ratunku i stawiam na głowie Kierasa puszkę z pomidorami mówiąc, że przecież nie można być takim poważnym idąc przez dzielnię z pomidorami na głowie. I jest! Jest uśmiech wyjścia z mroku depresji. Jestem genialna. 

A potem wracamy do domu i robimy pizzę. Znaczy Myszowilk robi, bo ja jestem tak wykończona terapią domową i tymi historiami, że mogę tylko leżeć i siorbać piwo, choć i to przychodzi mi z trudem. A kiedy pizza już siedzi w piecu Kieras-Ikar z podciętymi skrzydłami znajduje w kuchni lekko podsuszoną kulkę ptysiową. Pałaszuje ją z zachwytem, a potem z radością stwierdza: „a wiesz, już mi lepiej”. 

Oczywiście rozpiera mnie duma, bo zaraz się dowiem, jak to pomidory i moja wybitna umiejętność słuchania ze zrozumieniem wyciągnęły ją z bezdennej krainy smutku i zmartwień. Ale trochę nie do końca, bo słyszę tylko: „Wiesz, ten ptyś naprawdę mi pomógł”. 


Aha.

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: