O masochizmie słów kilka

03 lipca 0 Comments

Pewnego dnia Kieras stanęła przed lustrem w stroju letnim i głosem na granicy histerii stwierdziła, że nie ma szpary. Przyznam, że ta konstatacja wyrwała mnie z zamyślenia równie mocno, jak zderzenie z ciężarówką wyrywa człowieka z butów. Spojrzałam badawczo próbując odnaleźć źródło jej rozgoryczenia. Wtedy Kieras wyprostowała się jak żołnierz i pokazała na miejsce tuż nad kolanami. „Tu jak się stoi powinien być prześwit, a ja go nie mam”. 

Tak właśnie zaczęły się wielkie zmiany w naszym życiu, czyli że skończyły się obiadki polewane sosem i zapiekane z wielką ilością sera, a pojawiło się chodzenie na fitness, trener personalny i jęczenie pod tytułem: „nie mam spodenek na siłkę”, po którym następowało w odstępie jakichś dwunastu godzin jęczenie: „oesssu, jak mnie wszystko boli”. 

Kieras chodziła uparcie na treningi, chociaż wracała czerwona jak cegła i w mokrym stroju. Wypisz, wymaluj jak po przesłuchaniu przez KGB, ale mimo wszystko z radością zachwalała wystrój siłowni, sympatię trenujących kolegów i efekty swoich wysiłków w postaci powiększającej się szpary. I tak po którymś razie padło pytanie, którego zadanie było nieuniknione, a jednocześnie od początku tej całej inicjatywy napawało mnie lękiem. Brzmiało niewinnie: „może byś poszła ze mną kiedyś? Tam jest super fajnie!”.

Ja naprawdę nie wiem, co się działo w mojej głowie w tamtym momencie, bo zachowałam się jakbym nigdy nie była na siłowni (a przecież byłam jak miałam dziesięć lat z ciocią), jakbym nie widziała, w jakim stanie Kieras wraca z treningu, i już totalnie jakbym zapomniała o swojej antypatii do podejmowania wysiłku fizycznego. Odpowiedziałam: „Pewnie.”

No i się zaczęło. Za każdym razem, jak Kieras szła na fitness patrzyła na mnie jak kot ze Shreka, bo może to dziś jest ten dzień, że wejdę do jej królestwa rozkoszy fizycznych polegających na wyginaniu ciała w nienaturalny sposób i dźwiganiu ciężarów. Oczywiście miałam parę wymówek w rękawie, ale po pierwsze szybko się skończyły, po drugie ja jestem z natury strasznie słowna i w pewnym momencie stwierdziłam, że muszę iść, bo mnie poczucie winy przygniecie i rozmaże po chodniku. 

Tak więc wczoraj Kieras pakuje manatki na siłkę, a ja ciach i już jestem w stroju sportowym łączącym trendy znane w latach 90’ z wuefu w podstawówce z obciachem owieczki na koszulce. Kieras oszołomiona, pakuje mnie szybko do auta (zanim się rozmyślę) i jedziemy. Uśmiechnięta jest od ucha do ucha, a ja milczę, bo już przeczuwam, że mogą to być moje ostatnie chwile, że niechybnie umrę przygnieciona sztangą lub wkręcona w pas transmisyjny bieżni. 

Słowo się rzekło, kobyłka idzie na rzeź. Wchodzimy na siłownię, płacimy po dwadzieścia złotych od głowy i już mi się smutno robi, bo za to można kupić wino nawet niezłe, albo czteropak Guinessa. Tymczasem otwiera się przede mną krajobraz narcyzmu i masochizmu spleciony w zgrabną całość, poprzetykany wystawą różnych narzędzi tortur. 

Kieras wpycha mnie na rowerek, a sama siada na parapecie, bo widocznie zmachała się taszczeniem mnie na salę. Nie będę poprawna politycznie, powiem to: pedałowałam. Super mi to szło i to nawet przy sporym obciążeniu. Naprawdę nic trudnego przynajmniej przez pierwsze dziesięć sekund. Potem zaczęłam myśleć o śmierci. 

Pedałuję, za oknem łąka. Nic się nie rusza, nuda. Jak nie wysiłek, to zabije mnie bezczynność mózgu. Policzyłam wszystkie kamienie, okna i budynki, ale to za mało. Pytam Kierasa, czy możemy już iść, bo przeokropnie mi się nudzi i w ogóle, po co pedałować, skoro się nigdzie nie dojedzie. No to Kieras pach, pcha mnie na bieżnię. 

O nie! Ja widziałam tyle filmików w sieci, jak ludzie wylatują z tego urządzenia jak z procy, że już mam lęk na poziomie „ratunku mordują”. Ale po minie Kierasa widzę, że nie ma zmiłuj. Włażę, włączam, 2km/h chyba mnie nie zabije. Idę. Idę. Idę. Nic się nie dzieje, jak w polskim filmie. Patrzę na zegarek, minęło 7 minut. 

To, żeby jakoś ten czas szybciej leciał idę i pytam: po co to wszystko? Po co ludzie to robią? Czemu nie przekopać działki? Czemu nie przynieść zakupów? Umyć okien? Pójść na szybki spacer z psem? Jaki sens chodzić bez przemieszczania się? Dźwigać niepotrzebne nikomu ciężarki? Po co się masochizować?

Kieras idzie gdzieś na inne urządzenie, widać ciąży jej moc moich pytań, wina, że skazała mnie na tą udrękę. Może być też tak, że odchodzi, żeby mnie przypadkiem nie walnąć czymś ciężkim. Minęło dwadzieścia minut. Patrzę na przebieg na bieżni, normalnie bym doszła już do kościoła, ale nieeee, dalej jestem na siłowni. Idę do Kierasa, ona trochę udaje, że mnie nie zna, ale jak mówię, że się nudzę i czy możemy już iść do domu, bo jesteśmy tu całe 15 minut, to wysyła mnie na maszyny. Wszystkie wyglądają strasznie. 

Kieras wskazuje mi taką najmniej straszną i tam sobie idę walczyć z materią własnego ciała, które krzyczy do mnie, że robię mu krzywdę, że to nieludzkie. Przy okazji patrzę sobie na ludzi, trochę jak w zoo. Panowie mają bardzo duże klatki i bicepsy wielkości mojej głowy. Mało ćwiczą, ale za to dużo chodzą i przeglądają się w lustrach. Czasem, któryś klaśnie dla dodania sobie animuszu. Szkoda, że tak nie potrafię, bo może nie musiałabym wtedy ćwiczyć. 

W końcu mija godzina, nieznośnie długa, w której Kieras wzniosła się na wyżyny cierpliwości do mnie, a ja na wyżyny możliwości fizycznych. O dziwo jest zadowolona i chce, żebyśmy częściej chodziły razem… 


„Nie, no pewnie!”

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: