Dzień dziecka, czyli jak zostałam kierowcą rajdowym

06 czerwca 0 Comments


Może nie każdy wie, ale dzień dziecka to jest święto ruchome. Podobnie zresztą jak dzień trolla, czyli święto w którym wolno się nie kąpać. U nas dzień dziecka przypadł akurat w niedzielę 28 maja, co było totalnie super, bo zbiegło się akurat z dniem matki. I tak oto dwa pokolenia spotkały się na wspólnym obiedzie w miłej rodzinnej atmosferze obżarstwa i niecodziennych atrakcji. 

Atrakcją wyjątkową miał być przejazd prawdziwym gokartem po prawdziwym torze. Ale nie że takim pierdzikółkiem, co to na wesołym miasteczku wystawiają, tylko normalnie czterokołowym potworem z silnikiem kosiarki, którego opanowanie jak wszyscy wiedzą jest pierwszym krokiem do zostania kierowcą formuły jeden. 

Plan zakładał najpierw nabranie masy poprzez spożycie niebywałej ilości jedzenia, a następnie rozpoczęcie kariery kierowcy rajdowego. To jedzenie jest bardzo istotnym punktem, bowiem każdy przyszły mistrz gokartowy powinien wiedzieć, że dodatkowe kilogramy pozytywnie wpływają na osiągane prędkości.

Na całe szczęście restauracja była piętro wyżej, niż tor gokartowy, co umożliwiło nam po konsumpcji gładkie stoczenie się na linię startu. No bo umówmy się, po takiej porcji to o chodzeniu nie było mowy. Najpierw kulturalnie obejrzeliśmy film instruktażowy z taką miłą panią, co pokazywała, jak założyć kask mając pięciocentymetrowe tipsy. Przyszliśmy trochę za wcześnie, więc obejrzeliśmy go trzy razy.  A potem przyszedł po nas miły pan i założyliśmy takie specjalne kominiarki, co dodają plus dziesięć do uroku osobistego i przyczepności na zakrętach. 

Przyznam, że ta kominiarka to mnie trochę przestraszyła, bo ja bardzo dobrze wiem z mądrych programów, że tak naprawdę chodzi o to, że jak się zapali gokart to ona ma ochronić twarz. Ale co mi po twarzy, jak i tak zginę w męczarniach niczym Joanna d’Arc. No, ale dobra, raz kozie śmierć, trzeba umieć żyć na krawędzi. Wybraliśmy sobie jeszcze kaski i hop na pokład gokarta. 

Jeszcze przed startem pomyślałam, że jak już wykręcę ten najlepszy czas to wcale, a wcale nie będę się tym chwalić. Bo wiadomo, lata doświadczeń w wesołych miasteczkach, gdzie wszyscy się zderzali a ja z pełną kulturką wykręcałam rekordy jadąc 5 km/h. Do tego należy doliczyć zdolności analityczne, znajomość fizyki oraz doskonałą pamięć, które zapewne już po pierwszym rozpoznawczym okrążeniu pozwolą zbliżyć mi się do rekordu toru.

Kieras wystartował pierwszy, potem ja, na końcu tata. Później to ja już pamiętam wszystko jak przez mgłę. Najpierw mignęła mi przed oczami taka piękna flaga w kratkę i ruszyłam jak koń wyścigowy na sterydach. Oesu, jak ja prułam! Na prostej to byłam prawie pewna, że kask mi spadnie od tej prędkości. Życie mi przelatuje przed oczami, ale gaz do pół-dechy, bo rekord się sam nie wykręci. Na pierwszym wirażu cudem tylko nie wyleciałam z gokarta. 

Ja jechałam cały czas tak szybko, że nawet nie byłam w stanie zerknąć na tablicę wyników. Każde kolejne okrążenie pokonuje pewniej i w krótszym czasie, chociaż wiem, że to już totalnie na granicy ryzyka, jak zaglądanie do tego tunelu ze światełkiem na końcu. No i tak gdzieś na czwartym okrążeniu, co się już przez moment zastanawiałam, czy nie zwolnić, żeby mnie przypadkiem na mistrzostwa nie zgłosili, gdyż totalnie teraz nie mam na to czasu, stała się rzecz niebywała: Kieras mnie zdublował…

No ale przynajmniej się okazało, że tata to mnie jednak kocha nad życie, bo stwierdził po wyścigu, że nie miał serca mnie wyprzedzać. 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: