Polka na urlopie

29 sierpnia 0 Comments


Wiadomo, jak Polka jest na urlopie to albo remont, albo bycie hybrydą glebogryzarki i kreta, czyli przekopywanie działki, ewentualnie wizyta w jakiejś instytucji i załatwianie spraw. A że dzisiaj przypada przedostatni dzień mojego urlopu, więc wyprawa do Urzędu Miasta była doskonałym pomysłem. Tak się składa, że w Urzędzie (piszę z dużej, bo to bardzo poważne miejsce pełne poważnych ludzi posiadających bardzo poważne zadania do zrobienia) pracuje Ivonne. Ivonne to moja ciotka, ale że odkąd nauczyłam się składania pierwszych sensownych konstrukcji werbalnych wkładała mi do głowy, że mam jej nie nazywać ciocią, gdyż to bardzo postarza i z pewnością pozbawi ją szansy zamążpójścia. I mimo, że od tamtych wydarzeń minęło już ze trzy dekady, a Ivonne jednak poszła za mąż i jak dotąd nie wróciła, to wciąż w naszym słowniku słowo ciotka oficjalnie nie istnieje. 

W każdym razie Ivonne zawezwała mnie do urzędu w sprawie zupełnie niecodziennej, a mianowicie, aby udać się do banku. Tak, tak to zupełnie logiczne, gdyż oddział banku znajduje się w budynku tej poważanej instytucji miejskiej. Wpadam więc ciut świt o 11 do pokoju, gdzie Ivonne wykonuje swoje bardzo poważne zadania, czyli że akurat je śniadanie. A że jest osobą szalenie dobrą i wspaniałomyślną, więc częstuje i mnie. I tak sobie konsumujemy w przekonaniu, że bank przecież nie ucieknie i że od tego są instytucje miasta, żeby taki obywatel jak ja mógł sobie właśnie przyjść na śniadanko. Jedyny mankament tego jest taki, że chleb jest jakąś zdrową tekturą, czyli w sumie stanowi atak na moją dietę, w której wystrzegam się przecież wszystkiego, co zdrowe, fit, niskokaloryczne i nie daj Boże bezglutenowe. Ale że głód zagląda mi w oczy, bo od godziny nic nie jadłam, a na tekturze spoczywa pieczony schabik to szamię dwie kromy. Jedną dla zaspokojenia głodu, drugą na zapas. 

Syte udajemy się na misję do banku. A jest to misja wyjątkowa, bowiem Ivonne poczuła potrzebę udzielenia mi pełnomocnictwa do całej swojej fortuny zgromadzonej na kontach. A to wszystko „na wszelki wypadek”. Ja kompletnie nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć, co to ten wszelki wypadek, jednak wyobrażam sobie, że to po to, że jakby Ivonne postanowiła nagle wydać wszystkie oszczędności na kolekcję unikatowych ubrań nikomu nieznanego, ale dobrze się zapowiadającego młodego projektanta z Burkina Faso, to ja mam ją wyprzedzić i wydać te pieniądze na coś mądrzejszego, na przykład nowego MacBooka albo iPhone’a, do tego gry na konsolę, tira zabawek dla Bentona i oczywiście narzędzia ogrodnicze (bo ja teraz jestem działkowcem). No jeśli tak, to ja już stroję na straży rodzinnej fortuny. 

Jeszcze muszę tylko nadmienić, że moja ciotka to taka bardziej udana wersja Kory Jackowskiej na amfetaminie, będącej jednocześnie skrzyżowaniem Dolce i Gabbany z Jeanem i Paulem i Gaultier. Czyli, że szyk, styl i chodząca zajebistość. Ok, to idziemy do tego banku. Ivonne w stylu wybiegu fashion week, a ja w stylu wybiegu dla psów. Od razu widać, że rodzina. Wchodzimy do oddziału banku, który mieści się w jednym dużym pokoju urzędu miasta i ja wtedy mam od razu takie olśnienie. Bo wśród miłych pań obsługujących siedzi miły pan. I ja już wiem, że to on będzie wszystko dla nas załatwiał. Dlaczego ja to wiem? Bo on wygląda, jakby pierwszy raz tam siedział, nigdy nie używał wcześniej komputera, a do tego ma denka od butelek świadczące o tym, że całą młodość zmarnował na naukę, czytanie pod kołdrą i masturbację. No wiadomo, wszyscy mówią, że od tego się ślepnie. Pan zaprasza nas do kontuaru i pyta grzecznie, w czym nam może pomóc. I wtedy Ivonne postanawia zepsuć mu dzień i mówi, że chce tej Pani (to o mnie) udzielić pełnomocnictwa do kont. 


I wtedy temu Panu to się robią w tych okularach takie duże oczy i dam sobie rękę uciąć, że myśli o rezygnacji z pracy. I on mówi, że oni tu raczej takich rzeczy to nie, bo tu taki oddział mały, że wpłaty i wypłaty, ale że on spróbuje. No i próbuje. Bierze nasze dowody osobiste i zaczyna nierówną walkę z materią informatyczną systemu bankowego. Pot wstępuje mu na czoło, palce wskazującym rytmicznie stuka w klawiaturę przywołując skojarzenie z wydziałem komunikacji z bajki Zwierzogród (dla tych, co jeszcze nie oglądali, tam w tym filmie są same zwierzątka i akurat w wydziale komunikacyjnym pracuje najlepszy gatunek z żyjących na tej Ziemi, czyli leniwce). I nagle Pan z banku przerywa swoją pracę i pyta: „Czy ja dobrze robię?”. I ja rozglądam się w panice, bo bardzo bym chciała, żeby ktoś mu odpowiedział. Na szczęście moje wątpliwości szybko się rozwiewają, bo pojawia się odpowiedź. Pan mówi do siebie: „chyba dobrze”. I jestem już absolutnie pocieszona i pewna jego kompetencji. A kiedy po 30 minutach daje mi dokumenty do sprawdzenia poprawności danych, to jestem przekonana, że to zupełnie zbędna czynność, ale czytam, czytam ze zrozumieniem, żeby nie wyjść na głupka, co nie potrafi czytać. Trochę nie zgadza się numer dokumentu tożsamości, ale to nic, bo ja w tym dokumencie odkrywam coś, czego nie wiedziałam przez ponad 30 lat mojego życia. To jest olśnienie, to jest odkrycie zaginionej Atlantydy okupione jedynie półgodzinnym staniem przy ladzie. Bo ja się właśnie z tego dokumentu dowiaduję, że moja matka ma na imię Wacław… 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: