Głos Polski

12 września 0 Comments


Ostatnio różne okoliczności przyrody skłoniły mnie do obejrzenia całego odcinka Głosu Polski. Celowo i z premedytacją używam polskiej nazwy, bo ja jestem okropeczną patriotką (ale taką raczej bliżej Marii Peszek niż Kaczyńskiego). Moja miłość do kraju matczynego i ojczystego przejawia się między innymi tym, że umiem mówić poprawnie po polsku (jak chcę) i nawet pisać w tym jakże trudnym języku, też całkiem poprawnie. No i w tym kontekście trochę mnie mierzi, że wszystko prawie, co mnie otacza w sklepach, w telewizji, w Internetach, jest po angielsku, choć muszę tutaj nadmienić, że język ten cenię sobie bardzo. W sumie jednak jestem niewymownie wdzięczna kolejom losu (i nie chodzi o PKP) za to, że nie otacza mnie język niemiecki. 

W każdym bądź razie zdarzyło się tak, że kolega mój szanowny, co go z nazwiska mogę nawet wymienić, gdyż jest teraz osobą popularną, ceniącą sobie ten stan i ogólnie aspirującą do tego, by swym wizerunkiem i umiejętnościami zabawiać i poniewierać estetycznie jak najszersze grono ludzi, wylądował w programie de Voice of Poland. No i to jest niebywałe, i wcale nie tylko dlatego, że został doceniony i teraz sława, pieniądze, szybkie samochody i groupie rzucające majtkami. To jest niebywałe, bo ja teraz mogę powiedzieć, że znam człowieka z telewizora!!! 



Nie, no to jest takie uczucie, takie uczucie, że nawet świeży stek z puree chrzanowym się przy tym chowa. Więc teraz wszyscy znajomi już muszą wiedzieć, że ja go znam, że ja go karmiłam, że ja go nawet zalkoholizowałam raz do tego stopnia, że wypił cały kieliszek wina. Że on w moich murach gościnnych szkło głosem szatkował na kawałki, a sąsiadów wypędzał z łóżek, by choć przez szklankę przystawioną do ściany spontanicznych koncertów o północy posłuchać. Że wreszcie zrobiliśmy sobie Sylwestra w styczniu razem z innymi super-znanymi ludźmi z MasterKucharza i nawet go wówczas widziałam w kalesonach, a to prawie jakby nago, czyli jest szoł i niebawem sprzedam tą historię do TeFauEnu albo Twojego Kwietnika. I ja teraz, jak do niego piszę i on mi odpisze (a że jest kulturalny to zdarza się to często), to się tak każdą odpowiedzią grzeję, jakby ten blask reflektorów na mnie spływał, jakbym była takim świeżo polukrowanym pączkiem. Ale nie takim z dżemem, tylko z różaną konfiturą!


No i jak się tak nad tym zastanawiam i przyglądam naszym znajomym to wychodzi mi na to, że my jesteśmy wygrane pokolenie: telewizje, szoły i fejm (ja wiem, że na początku pisałam o umiłowaniu języka, ale na szczęście nie pisałam nic o konsekwencji, bo trzeba wam wiedzieć, że ja to nawet koło niej nie stałam). Ale nie, że tak z przypadku, tylko ciężką pracą i talentem i odwagą to wszystko jest okupione, więc chapeau bas. Pokolenie zdolnych i ogarniętych. A potem, jak się dłużej nad tym zastanawiam to dochodzę do wniosku, że jednak my z Kingą nie. 


Wracając do sedna, to my pojechałyśmy tego Głosa Polski oglądać do mojej ciotki Ivonne, bo chęci były, ale środków zabrakło, czyli że w sumie to my nie mamy telewizji. No więc ja znając Ivonne od lat bez mała 32 zadzwoniłam z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby się umiejętnie wprosić. Czyli, że cześć hej, wiesz, że Damian jest w telewizorze, tak my też go kochamy, podziwiamy i tak dalej, czy możemy wpaść na telewizję. I dalej, że wiem, że niechętnie, że jak najbardziej nie potrzebujemy nic do picia, a do jedzenia to w ogóle. No i że oczywiście, że bez śmierdzących sierściuchów, bo ci zjedzą yorka. No i tak ciotka przyjęła nas jak zwykle z otwartymi ramionami, jak przystało na królową savoir-vivre i chodzącą definicję polskiej gościnności. 

No więc oglądamy, ekscytacja sięga zenitu, no bo nasz człowiek w telewizorze i nie że jedno zdanie w sondzie ulicznej, czy inne trudne sprawy, tylko normalnie 90 sekund talentu muzycznego z komentarzem. I ja mam takie poczucie dumy, bo przecież jako nauczycielka picia alkoholu i kibicowania polskiej drużynie z użyciem słów powszechnie uznawanych za obelżywe całkiem mogę sobie przypisać to, że on w ogóle do tego telewizora poszedł. 

I jak tak czekamy, to ciotka nagle sobie jakąś historię przypomina, jak to właśnie robiła pozycjonowanie offline, czyli że opowiadała wszystkim naokoło i zmuszała do oglądania filmików na jutubie z naszym bohaterem. I posadziła swoją koleżankę przed monitorem, przywiązała elegancko do krzesła i odpaliła Damiana. I już miała narrację włączyć, aby kontekst koleżanka miała odpowiedni i aby uszy swe i duszę otworzyła, ale okazało się to zbędne, bo koleżanka wpatrzona w ekran jak w święty obrazek. Oczy jak pięć złotych, szczęka na ziemi, chwila wiekopomna, co poznać można po tym, że nawet muchy lądują, żeby swym bzyczeniem perfekcji tego momentu nie zburzyć. I kiedy piosenka się kończy, a ciotka wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na komentarz zwrotny. Koleżanka spogląda na nią i mówi: niesamowite, tu piszą, że można dodać łyżkę mascarpone do krupniku!


Tytułem zakończenia i jako takiej konsekwencji wszystkich ciekawskich informuję, że bohater tej opowieści nazywa się Damian Rybicki i jest posiadaczem niebanalnego głosu i całej reszty swojego jestestwa oraz tylko jednej, ale za to znaczącej wady charakteru polegającej na trudnej do zwalczenia niechęci do alkoholu.

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: