Mała czarna i wyboje życia

15 września 0 Comments


W tym tygodniu to trochę jesteśmy w żałobie. Po wielu wspólnie spędzonych godzinach i przygodach na zakrętach życia postanowiłyśmy sprzedać Krowę. Nie to, że jakoś zawiniła, czy coś, po prostu jak na nasze standardy była zbyt nowa i za mało pokiereszowana. No bo z autami to jest tak jak z winem, im starsze, tym bardziej kopie po nerkach. Dwóch miłych panów oglądało ją z uwagą w świetle księżyca, doszukując się wszelkich niedociągnięć lakierniczych i mechanicznych, potem pojechaliśmy na ostatnią przejażdżkę i adoptowali nasze auto, by zabrać ją daleko, daleko, niech jej droga lekką będzie. 

To było bardzo smutne, ta strata, no nie mogłyśmy tego przeboleć przez całe dwie godziny i dwa piwa na powstrzymanie potoków łez. Tak więc następnego ranka kupiłyśmy inne auto. Bo wiadomo, że najlepiej to przepracować żałobę, no ale jak się nie ma czasu to zakupy też są spoko i terapeutyczne. I tak w rodzinie pojawiła się Czarna. To jest takie imię tymczasowe, bo relacja dopiero się buduje i na razie wiemy tylko, że czarna jest nerwowa lekko, szybsza niż wygląda i ma tak niskie zawieszenie, że zaczynam się pocić na widok studzienek w jezdni. Przy progach zwalniających to łykam sobie Xanax a Myszowilkowi aplikuję Pavulon, bo inaczej to wychodzi z siebie. To nie jest tak, że czarna nie może pokonać progu, to po prostu wymaga wykonania odpowiednich obliczeń i  poruszania się z prędkością upośledzonego ślimaka z anemią. Potem w kluczowym momencie wyjścia z progu trzeba jeszcze przeboleć taki zgrzyt jakiś podwozia i już można pędzić dalej. Oczywiście ilość tras dojazdowych nieco się teraz zmniejszyła, bo Myszowilk powiedział, że jak wjadę w jakąś dziurę to dostanę parchów i zamknie mnie w ośrodku dla bloggerów i trendsetterów na Syberii. Powszechnie wiadomo, że ja nie lubię zimnego klimatu, więc się przestraszyłam nie na żarty. Trochę to unikanie dziur utrudnia jazdę, bo ja już w ogóle nie widzę innych samochodów tylko wgapiam się w jezdnię, skanuję powierzchnię, by niczym Han Solo w pasie asteroidów wytyczyć optymalną trasę dla czarnej. Kiedy prowadzę, Myszowilk wzdycha, postękuję jak przy ataku kamieni nerkowych i ma taką minę, co ja absolutnie wiem, że ona by to zrobiła dużo, dużo lepiej.



Poza tymi drobiazgami to czarną się jeździ bosko, mruczy jak kociak i wciśnięcie gazu powoduje u niej gwałtowną reakcję. Zazwyczaj tylko dźwiękową, ale zawsze to jakiś postęp. No i ten wzrok przechodniów, którzy patrzą, gdy zatrzymuję się na światłach. Nie mam pewności, czy to podziw, czy może zdziwienie, że takie coś jeszcze jeździ, ale i tak upajam się zainteresowaniem i jestem sto pro blacharą. I wszystko byłoby super, gdyby nie inni kierowcy.     


To nie jest tak, że ja jestem najlepszym kierowcą ever. Nie zaliczam driftów i nawet staram się jeździć zgodnie z przepisami, co w przypadku Tetka jest super proste, bo on się rozpędza do setki w takim tempie, że mucha owocówka zaliczyłaby cały swój cykl życiowy i może jeszcze odchowała dzieci i doczekała wnucząt. A to i tak pod warunkiem, że nie ma jakiejś górki albo sytuacji, która zmusza mnie do użycia hamulca. Ale teraz czarna uwolniła we mnie jakieś pokłady wewnętrznego Hołowczyca i Sebka w jednym. Oczywiste, że wszyscy jeżdżą wolniej i gorzej, ale ostatni tydzień to ja zebrałam takie przykłady fenotypów kierowców, że zastanawiam się poważnie nad rozprawą doktorską na ten temat. 

Jest sobie siódma rano, staję na starcie rajdu Stołczyn-Centrum i zamiarzem zrobić życiówkę i to bez pilota. Gaz do dechy, hopa, siodło i znów gaz, ostry w lewo. No a tu nagle w połowie trasy wyrasta przede mną Hujdaj. Zwalniam do tempa patrolowego, bo wyminąć nie ma jak. I widzę, że tam w środku napchane ludu i zabawa od rana, piknik jakiś, spotkanie rodzinne, czy coś. Jeszcze mam nadzieję, że na równiejszej drodze się rozpędzi może, ale nie. Przed każdym zakrętem hamowanie, redukcja, normalnie jakby za rogiem czekało stado wygłodniałych rosomaków zombie z wścieklizną.


I tak jedziemy 30 na godzinę z przymusowym hamowaniem przy każdym łuku. No wycieczka krajoznawcza, a ja w panice, jak tym razem wytłumaczę spóźnienie, bo już policja, szpital i wykolejony pociąg kapkę się zużyły. 


No ale w końcu mam kawałek prostej, rura i po kłopocie. No przynajmniej dopóki nie spotykam takiej drugiej pani. I po kilkudziesięciu sekundach to jestem już absolutnie przekonana, że ona jeszcze nie odkryła, że ma w samochodzie drugi bieg. Ale za to ma naklejki na bagażniku, które naprawdę sporo wyjaśniają. Po lewej symbol rybki, ale taki wypaśny, pewnikiem robiony na specjalne zamówienie, a obok wielkimi literami: „Jezus żyje! A ty?”. No to ja od razu mam lepszy humor, bo po pierwsze zawsze warto dowiedzieć się czegoś nowego o historii ludzkości, a po drugie to ja też teraz zwolnię, bo jeszcze mogę tego Jezusa przejechać, i co wtedy? 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: