Jak dojechać do domu bez auta i przeżyć

06 października 0 Comments



Dziś był wspaniały dzień, bowiem po raz kolejny dane mi było przeżyć przygodę życia. Miałam okazję zanurzyć się w miejskim Hydeparku przyjemności, zakosztować ekstremalnych doznań, ryzykować życiem i uwalniać adrenalinę całymi wiadrami, czyli że jechałam komunikacją miejską.

Całe przedsięwzięcie rozpoczęłam od zakupu biletów (z tygodniowym wyprzedzeniem). Codziennie oglądałam te bilety z ekscytacją i niedowierzaniem, że za sześć złociszy mogę przez godzinę korzystać z dobrodziejstw transportu miejskiego. I to jeszcze z możliwością przesiadki. No szaleństwo! Przez godzinę mogę być totalnie wolnym człowiekiem, jeździć dokąd chcę i to z kierowcą! Trochę byłam zdziwiona, że nie było opcji rezerwacji miejsc siedzących. No, ale cóż. Ahoj przygodo!

Trzy razy sprawdzałam Gugle Mapy, które mi przygotowały dokładną trasę dojazdu, pokazując nawet, gdzie mam przejść przez pasy. Inaczej to bym przepadła z kretesem, bo przecież należę do tych ludzi, dla których orientacja to może być hetero, homo, ale na pewno nie w terenie. Poza tym Reisefieber to dla mnie choroba równie poważna, co zapalenie opon mózgowych. Biorę na to nawet leki, zazwyczaj w płynie i z dużą ilością procentów. Objawy zaś są takie, że muszę non stop kontrolować ważność biletów, datę i godzinę i zazwyczaj jestem na dworcu/lotnisku z odpowiednim wyprzedzeniem. Najlepiej, co najmniej doby. 

Tym razem postanowiłam jednak jednak iść na żywioł, korzystać z wolności, którą daje mi bilet ważny po skasowaniu, a nie na konkretną godzinę. Bojciu, jaki geniusz to wymyślił. Uprzednio oczywiście poinformowałam wszystkich w biurze, że dziś jest ten dzień, kiedy będę jechać AUTOBUSEM, więc prawie na pewno jutro nie będzie mnie w pracy, bo zgubię się, doznam jakiejś niewyobrażalnej kontuzji mózgu lub po prostu umrę w miejscu, gdzie tylko wiatr, syf i samotność. Spisałam testament, pożegnałam się z nimi wylewnie i ruszyłam na spotkanie przeznaczenia. 

Wybiła godzina zero, wychodzę z pracy i lecę na przystanek. Lecę, bo wiem, że jak się nie pospieszę to na pewno autobus już odjedzie beze mnie, a jak się pospieszę to z pewnością będę musiała na niego czekać przynajmniej 10 minut. Łykam skrzyżowania, jak Hołowczyc zakręty i trochę zgrzana docieram na metę. Ludzie stoją, znaczy się coś tu jeździ. Zwycięstwo orientacji w terenie nad materią. Czuję się, jak Bear Grylls miejskiej dżungli!

Sprawdzam rozkład jazdy i godzinę, współstacze przystankowi trochę dziwnie na mnie patrzą, ale tłumaczę sobie, że to pewnie przez to, że sprawdzam czas na zegarku, a nie telefonie. Ha! Dobra, stoję, czekam. Podziwiam architekturę, liczę przejeżdżające samochody i kostkę brukową. Po dwóch pełnych przeliczeniach podjeżdża mój rycerz na białym koniu. O rajusiu, ale ja dziś mam fart - to niskopodłogowy cud techniki, nowinka na szczecińskim polu komunikacji publicznej. 

I ja już wiem, że uniknęłam potencjalnego zgonu w wyniku potknięcia się o schodek i zostawienia zębów w szybie. Wiem, bo doświadczyłam. Tyle szczęścia jednego dnia, za dużo jak na jednego człowieka. Wsiadam (zdążyłam), kasuję bilet (ten, co go dziesięć razy sprawdzałam, czy na pewno go mam) i wtedy jednak takie uczucie zawodu mnie ogarnia. Bo ten autobus to owszem był nowinką techniczną, ale chyba w czasach, kiedy akurat robiłam prawo jazdy na triceratopsa. 

No nic to, nie można mieć wszystkiego, ale teraz to ja muszę się poważnie skoncentrować, bo czeka mnie najbardziej newralgiczny moment podróży - przesiadka! Tak, bo ja może nie wspomniałam, że dzisiejsza przygoda to jazda nie jednym, ale aż dwoma autobusami. Mimo protestów innych użytkowników komunikacji, zablokowałam drzwi, bo nie ważne, że oni chcieli wsiąść, najważniejsze, żebym ja mogła w odpowiednim momencie wysiąść, bo jak nie to zgon, przepadłam w odmętach labiryntu miasta. Ja zupełnie nie rozumiem, jak oni mogą tak spokojnie siedzieć, kiedy wiadomo, że już za dziesięć minut trzeba wysiąść. 

Dzięki niebywałym zdolnościom adaptacyjnym i spostrzegawczości udaje mi się wysiąść na właściwym przystanku. No prawie, bo wcześniej usiłowałam otworzyć drzwi pojazdu podczas ostrego wirażu na rondzie, ale to tylko dlatego, że pani z głośnika powiedziała: „przystanek Klonowica” no i nie dodała „za dwieście metrów”. Dobra, wysiadam!
Szybka orientacja w terenie i oeezzzzu, w jakim raju mnie ten autobus wypluł, jakiż tu potencjał i dobrobyt. Idę kilka kroków i mogę kupić prawie oryginalne perfumy, ścierki z mikrofibry na kilogramy i skarpety. A to dopiero początek, bo zanim dotrę na kolejny przystanek to muszę przejść przez rynek. Czujecie, jaki mistrz marketingu zaaranżował taki układ? No gdybym tylko miała jakieś pieniądze to na pewno bym je wydała po drodze. Ale na szczęście nie mam. Oczywiście, kompletnie nie wiem, gdzie jestem i czy idę w dobrym kierunku, ale udaję, że wiem. I zastanawiam się nad tymi wszystkimi zaginionymi, co ja teraz jestem prawie pewna, że im się skończyły baterie w smartfonie i bez map gugla to gdzieś błąkają się po metropolii. 



Idę, skupiam się na celu, czyli złapaniu odpowiedniego autobusu. Bo ja wyczytałam, że do domu dotrę autobusem 67 i 63, czyli że razem 130. A potem się bałam, że się pomylę i wsiądę do 130, albo coś źle odejmę, podzielę i dwa razy pojadę 65 nie wiadomo gdzie. Ale na tym dworcu autobusowym, na tej wielkiej pętli, perle Niebuszewa wzięli pod uwagę takie upoślaki społeczne, jak ja i umieścili stosowne oznakowanie. Więc po pięciokrotnym upewnieniu się, co do kierunku podróży, odnajduję właściwy wehikuł. 

Tym razem to autobus z gatunku „mały, ale wariat”. Wsiadam, miejsc pod dostatkiem, więc wybieram najlepsze dla takich spragnionych przygód i adrenaliny miejskich podróżników, czyli, że na końcu i tyłem! Ruszamy, kierowca szaleje, wchodzi w zakręty, jakby brał udział w wyścigach wraków. No szaleństwo! Po drodze widzę miejsca, co ja w nich na pewno nigdy nie byłam i trochę tracę wiarę, że kiedykolwiek dotrę do domu. 

A kiedy już totalnie nie ma nadziei, pojawia się znajoma architektura i wysiadam niemal pod samym domem. Zmęczona, brudna, ale dumna i szczęśliwa. I byłby pełen sukces, gdyby nie to, że zamiast skręcić w moją pełną dziur ulicę, pognałam na około przez podwórko, co by zawieszenia nie zniszczyć.

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: