Nic śmiesznego i najlepsze halołin

01 listopada 0 Comments


Taką mamy porę, że naprawdę nic śmiesznego. Słońca jak na lekarstwo i to takie drogie, a w dodatku na receptę. W dzień natężenie światła jest takie, jakby mi ktoś ekran na najmniejszą jasność nastawił. Że niby widać, a jednak nie. Podziwiam ludzi, którzy kochają jesień, bo albo są ultra-optymistami, takim co jak im chleb masłem na ziemię spadnie to się cieszą, że podłoga natłuszczona i się będzie świecić, albo mają bardzo wybiórczą pamięć i w mózgu pozostają im tylko te widokówki z pięknymi kolorami drzew opromienionych słońcem. Czyli przeciętnie dwa dni na całą polską jesień.

Ja natomiast okresu przejściowego nie lubię. Nawet nie za samą pogodę, która powoduje, że człowiek ma ochotę popełnić masowe i seryjne samobójstwo. Nawet nie za zmianę czasu, dzięki której ciemno się robi o czwartej, zamiast o piątej. Ani nawet za błoto, które psy wnoszą w ilościach hurtowych do domu, co sprawia, że właściwie powinnam całe dnie spędzać latając na odkurzaczu. Ja nie lubię tej pory ze względu na humor. 

Jesień jest jak choroba. Nie wiem, co dokładnie powoduje, że nagle wszyscy zaczynają zachowywać się, jakby im się skończyły leki od psychiatry, w monopolu wyszedł cały alkohol oraz wprowadzono prohibicję na czekoladę. Być może chodzi o pogodę i poziom nasłonecznienia, a może o zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Tak, tak, nigdy w ciągu roku nie ma takich kolejek do gabinetu psychoterapii, jak przed Wigilią. 

W każdym razie, chociaż wciąż jeszcze jest kilka wolnych miejsc, by na święta zarezerwować sobie wycieczkę na Syberię, tudzież do Burkina Faso - to obserwuję wokół siebie i w sobie wzmożoną tendencję do zamiany humoru na humory. A w tym konkretnym przypadku liczba mnoga wcale nie oznacza, że jest lepiej, fajniej i chce się żyć. 

Ja na przykład mam takie humory, że trzy razy dziennie dzwonię do chińczyka, czy nie chce kupić psa na sajgonki. Kieras jak wraca do domu z pracy, to nie wiem czy iść się schować do piwnicy, czy humanitarnie dobić, żeby się dziewczyna nie męczyła. Nawet psy głównie śpią i jedzą, co w ogóle nie jest zabawne. No dobra, czasem Benek wejdzie Myszowilkowi na głowę i nadepnie na oko. I to nawet byłoby śmieszne, gdyby nie to, że jak zarechoczę to potem mam ciche dni i mordercze spojrzenia. Zresztą zazwyczaj chwilę później Benton wskakuje mi na żołądek i wtedy wiem, czemu to nic śmiesznego.

W internetach też kiepsko, bo ta sprawa z aborcją, edukacją seksualną i antykoncepcją to była świetna komedia, dopóki ktoś nie wyjaśnił mi, że to tak na serio i że ten niski pan z kotem to nie jest znany kabareciarz. Ostatnia nadzieja w pracy, ale jak spoglądam na Dennisa, żeby może powiedział coś zabawnego na temat mojego wieku, to on od razu mówi: „O co Ci chodzi?!” i wiem, że jak w końcu przyjdzie moja kolej na stanie się jego ofiarą - to, to nie będzie lekka śmierć. 

W tym wszystkim trzyma się jakoś Szef, który co chwila dokłada nam pracy i zawsze jak przychodzi do mnie z nowym zleceniem to jest odpowiednio ubrany. Czyli mniej więcej tak, jak saper na pierwszy dzień pracy na polu minowym. I tak podchodzi nieśpiesznie i z namysłem i mówi, że ja tutaj mam na za tydzień postawić stadion piłkarski, bo był przetarg i my wygraliśmy, gdyż zrobimy to za pisiont złotych. A ja na to, że spoko, że luz, że niech to tam rzuci na kupkę, bo zabiorę się za to jak tylko skończę projektować podziemną bazę wojskową dla całej armii mongolskiej. No ale to na pewno są takie żarty. No chyba, że nie. 

A na to wszystko napatoczyło się halołin. I zrobiło się straszno. Znaczy trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł mnie przestraszyć strojem i makijażem, no chyba że byłaby to legitymacja pracownika urzędu skarbowego. Chodzi o to, że ktoś chce ode mnie cukierki i że najczęściej są to dzieci w obstawie dorosłych, więc ciężko odmówić. 


W tym roku jednak, zamiast tradycyjnego zgaszenia świateł i zakneblowania psów oraz siedzenia w najciemniejszym kącie w ramach akcji „nikogo nie ma w domu”, pojechałyśmy na wieczorny trening szkoleniowy dla psów. Halołin nas ominęło szerokim łukiem, a ja po 90-minutowym łażeniu po lesie dowiedziałam się, że mam taki odcinek kręgosłupa, o którym nie miałam pojęcia. Psy zadowolone, Myszowilk dotleniony, a ja zachwycona, że w ogóle przeżyłam. I chociaż następnego dnia 1 listopada, więc jeszcze bardziej nic śmiesznego, to trenerka naszych psów natchnęła mnie optymizmem mówiąc: „Koniec na dziś, jutro święto, ale przynajmniej nikomu życzeń nie trzeba składać”. 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: