Ciężki dzień w pracy i obrona kobiecej czci

12 kwietnia 0 Comments


Tak się porobiło, że od miesiąca jestem swoim własnym Szefem. Na początku myślałam, że kto, jak kto, ale ja to będę najmilszym, nasympatyczniejszym Szefem w całym wszechświecie, że będę pasterzem tych szczęśliwych owiec, co to zawsze mają trawy pod dostatkiem i pasą się tylko w słoneczną pogodę, żeby im runo nie zmokło i raciczki nie umazały w błocie. 

Szybko jednak okazało się, że Kieras przy mnie to oaza dobroci i wyrozumiałości, jak Kaczyński przy Hitlerze. Więc pierwszy miesiąc spędziłam z myszą w jednej ręce i telefonem w drugiej, pozbawiając się niemal wszystkich przyjemności i czasu wolnego. Dziś jednak Szef, czyli ja, kazał mi wykonać misję wyjazdową - zawieść samochód do mechanika. I to miała być przygoda i chwila oddechu wiosny oraz przerwa w opalaniu się światłem monitora.

Więc wstaję ciut-świt i oczywiście okazuje się, że jak już mam wyjść z domu to deszcz, zawierucha i kwiecień plecień właśnie się zresetował do zimy. No ale nic to, wszak samochód oddaję tylko na dwie godziny i jakoś się pobłąkam po mieście i może nawet nie zamarznę. Sprawdziłam sobie nawet na mapie, że ten mechanik to jest blisko centrum handlowego typu outlet, popularnie zwanego kotletem. 

Ohoho, samochód się będzie naprawiał, a ja poszaleję i zrobię takie zakupy, że potem to ledwo te wszystkie torby upchnę do samochodu. No więc odstawiam autko i ruszam na azymut. Pogoda marzenie, wiatr mnie chłoszcze ożywczo i lekko niczym bicz w wytrenowanej dłoni poganiacza niewolników. Deszcz zacina padając jakby w poprzek i zawsze prosto w oczy, a do tego okazuje się, że muszę poprawić swoją wiedzę kartograficzną, bo może i na mapie kotlet był dwa centymetry od serwisu, a w realności to jakby go nawet nie widać na horyzoncie. 

Ale co tam, idę. Prę przez zamieć do kotleta i już się widzę oczami wyobraźni w nowych ciuchach. Potem też niestety się widzę z tymi torbami na wietrze i to już trochę mniej mnie bawi ta wizja, ale najważniejsze, że w końcu po zaledwie 30 minutach marszobiegu docieram na miejsce. Parking prawie pusty, znaczy cały sklep będzie dla mnie i jeszcze do tego kawka i gazetka i o mój boże jaki piękny dzień pracy. 



Podchodzę do wejścia, by wkroczyć do raju zakupoholika, ale drzwi ani drgną. No nie, aż tak to nie schudłam. Więc cofam się dwa kroki i ponownie napieram, bo jak to tak, że fotokomórka mnie nie dostrzega, a ja już tam u bram raju. No ale dalej nic. Na szybie informacja, że szał zakupów zaczyna się o dziesiątej. Świetnie, to ja się poopalam i poczekam sobie spokojnie aż otworzą. 

Pędzę więc na stację na kawkę i tam dostaję masę trudnych pytań egzystencjalnych, z czego najtrudniejsze brzmi: mała, średnia, czy duża? No to pewnie, że średnia, bo mała za mała a dużej nie dam rady. Pan przynosi mi wiadro kawy, przez co spóźniam się na otwarcie sklepu całe dziesięć minut. W końcu zaczynam rajd przez sklepy w poszukiwaniu spodni.

W pierwszym Pani mówi, że istnieje potencjał, że będą mieli takie jak chcę, gdyż mają dziesięć takich modeli dla mężczyzn, więc jest szansa, że ta firma wypuści niebawem drugi model dla kobiet i on będzie spełniał moje wymagania. A trzeba przyznać, że są to wymagania szalone, bo chodzi o to, żeby spodnie nie były rurkami w rozmiarze 34, do których wchodzi mi tylko ramię, bo noga to przenigdy. 

W drugim sklepie przez pięć minut szukam działu dla kobiet, bo na męskim zgubiłam się pomiędzy kilkudziesięcioma modelami spodni. Pani ekspedientka prowadzi mnie we właściwe miejsce i pokazuje, że jeśli chodzi o damskie to może mi zaproponować te, albo te. Więc patrzę na dwa identyczne modele rurek, co się w nich wygląda jak paróweczka we flaczku i pytam, czy sobie żartuje, czy może ja straciłam wzrok, czy że na serio mają DWA modele dla kobiet. A ona mówi, że tak właśnie, są dwa. Więc odpowiadam, że to ja tak nie mogę, bo się pogubię próbując podjąć decyzję i wychodzę. 

I tak kilkanaście sklepów później zajadam fishburgera i dzwonię z płaczem do mamy. Że ja tu przejechałam tyle kilometrów, że przez burzę i zamieć szłam, że taką odległość pokonałam na piechotę, że mi się Endomondo zawiesiło w telefonie a tu tylko rurki. I że jak to, że wyjdę ze sklepu z pustymi rękami. I wtedy moja mama mówi, że to tak być nie może, że to poniżej kobiecej godności i mam walczyć. Po czym, jak generał, który był w każdym sklepie, w każdym centrum handlowym, w każdej dzielnicy tego miasta podpowiada mi, że tam jest taki sklep, co mają fajne spodnie. Co prawda nie wie, jak on się nazywa, ale jest taki raczej wąski, jest tam dużo ubrań i te spodnie wiszą na wprost wejścia. E, no to spoko, na pewno znajdę. 


Godzinę później docieram do domu z dwoma parami spodni i poczuciem, że uratowałam godność, obroniłam honor rodziny i odwaliłam kawał dobrej roboty. No cóż, praca u siebie to nie jest łatwy kawałek chleba. 

Psy, kobiety, grafika i psychoanaliza, czyli mieszanka wybuchowa.

0 komentarze: