O masochizmie słów kilka

Ja kontra reszta świata
Pewnego dnia Kieras stanęła przed lustrem w stroju letnim i głosem na granicy histerii stwierdziła, że nie ma szpary. Przyznam, że ta konstatacja wyrwała mnie z zamyślenia równie mocno, jak zderzenie z ciężarówką wyrywa człowieka z butów. Spojrzałam badawczo próbując odnaleźć źródło jej rozgoryczenia. Wtedy Kieras wyprostowała się jak żołnierz i pokazała na miejsce tuż nad kolanami. „Tu jak się stoi powinien być prześwit, a ja go nie mam”. 

Tak właśnie zaczęły się wielkie zmiany w naszym życiu, czyli że skończyły się obiadki polewane sosem i zapiekane z wielką ilością sera, a pojawiło się chodzenie na fitness, trener personalny i jęczenie pod tytułem: „nie mam spodenek na siłkę”, po którym następowało w odstępie jakichś dwunastu godzin jęczenie: „oesssu, jak mnie wszystko boli”. 

Kieras chodziła uparcie na treningi, chociaż wracała czerwona jak cegła i w mokrym stroju. Wypisz, wymaluj jak po przesłuchaniu przez KGB, ale mimo wszystko z radością zachwalała wystrój siłowni, sympatię trenujących kolegów i efekty swoich wysiłków w postaci powiększającej się szpary. I tak po którymś razie padło pytanie, którego zadanie było nieuniknione, a jednocześnie od początku tej całej inicjatywy napawało mnie lękiem. Brzmiało niewinnie: „może byś poszła ze mną kiedyś? Tam jest super fajnie!”.

Ja naprawdę nie wiem, co się działo w mojej głowie w tamtym momencie, bo zachowałam się jakbym nigdy nie była na siłowni (a przecież byłam jak miałam dziesięć lat z ciocią), jakbym nie widziała, w jakim stanie Kieras wraca z treningu, i już totalnie jakbym zapomniała o swojej antypatii do podejmowania wysiłku fizycznego. Odpowiedziałam: „Pewnie.”

No i się zaczęło. Za każdym razem, jak Kieras szła na fitness patrzyła na mnie jak kot ze Shreka, bo może to dziś jest ten dzień, że wejdę do jej królestwa rozkoszy fizycznych polegających na wyginaniu ciała w nienaturalny sposób i dźwiganiu ciężarów. Oczywiście miałam parę wymówek w rękawie, ale po pierwsze szybko się skończyły, po drugie ja jestem z natury strasznie słowna i w pewnym momencie stwierdziłam, że muszę iść, bo mnie poczucie winy przygniecie i rozmaże po chodniku. 

Tak więc wczoraj Kieras pakuje manatki na siłkę, a ja ciach i już jestem w stroju sportowym łączącym trendy znane w latach 90’ z wuefu w podstawówce z obciachem owieczki na koszulce. Kieras oszołomiona, pakuje mnie szybko do auta (zanim się rozmyślę) i jedziemy. Uśmiechnięta jest od ucha do ucha, a ja milczę, bo już przeczuwam, że mogą to być moje ostatnie chwile, że niechybnie umrę przygnieciona sztangą lub wkręcona w pas transmisyjny bieżni. 

Słowo się rzekło, kobyłka idzie na rzeź. Wchodzimy na siłownię, płacimy po dwadzieścia złotych od głowy i już mi się smutno robi, bo za to można kupić wino nawet niezłe, albo czteropak Guinessa. Tymczasem otwiera się przede mną krajobraz narcyzmu i masochizmu spleciony w zgrabną całość, poprzetykany wystawą różnych narzędzi tortur. 

Kieras wpycha mnie na rowerek, a sama siada na parapecie, bo widocznie zmachała się taszczeniem mnie na salę. Nie będę poprawna politycznie, powiem to: pedałowałam. Super mi to szło i to nawet przy sporym obciążeniu. Naprawdę nic trudnego przynajmniej przez pierwsze dziesięć sekund. Potem zaczęłam myśleć o śmierci. 

Pedałuję, za oknem łąka. Nic się nie rusza, nuda. Jak nie wysiłek, to zabije mnie bezczynność mózgu. Policzyłam wszystkie kamienie, okna i budynki, ale to za mało. Pytam Kierasa, czy możemy już iść, bo przeokropnie mi się nudzi i w ogóle, po co pedałować, skoro się nigdzie nie dojedzie. No to Kieras pach, pcha mnie na bieżnię. 

O nie! Ja widziałam tyle filmików w sieci, jak ludzie wylatują z tego urządzenia jak z procy, że już mam lęk na poziomie „ratunku mordują”. Ale po minie Kierasa widzę, że nie ma zmiłuj. Włażę, włączam, 2km/h chyba mnie nie zabije. Idę. Idę. Idę. Nic się nie dzieje, jak w polskim filmie. Patrzę na zegarek, minęło 7 minut. 

To, żeby jakoś ten czas szybciej leciał idę i pytam: po co to wszystko? Po co ludzie to robią? Czemu nie przekopać działki? Czemu nie przynieść zakupów? Umyć okien? Pójść na szybki spacer z psem? Jaki sens chodzić bez przemieszczania się? Dźwigać niepotrzebne nikomu ciężarki? Po co się masochizować?

Kieras idzie gdzieś na inne urządzenie, widać ciąży jej moc moich pytań, wina, że skazała mnie na tą udrękę. Może być też tak, że odchodzi, żeby mnie przypadkiem nie walnąć czymś ciężkim. Minęło dwadzieścia minut. Patrzę na przebieg na bieżni, normalnie bym doszła już do kościoła, ale nieeee, dalej jestem na siłowni. Idę do Kierasa, ona trochę udaje, że mnie nie zna, ale jak mówię, że się nudzę i czy możemy już iść do domu, bo jesteśmy tu całe 15 minut, to wysyła mnie na maszyny. Wszystkie wyglądają strasznie. 

Kieras wskazuje mi taką najmniej straszną i tam sobie idę walczyć z materią własnego ciała, które krzyczy do mnie, że robię mu krzywdę, że to nieludzkie. Przy okazji patrzę sobie na ludzi, trochę jak w zoo. Panowie mają bardzo duże klatki i bicepsy wielkości mojej głowy. Mało ćwiczą, ale za to dużo chodzą i przeglądają się w lustrach. Czasem, któryś klaśnie dla dodania sobie animuszu. Szkoda, że tak nie potrafię, bo może nie musiałabym wtedy ćwiczyć. 

W końcu mija godzina, nieznośnie długa, w której Kieras wzniosła się na wyżyny cierpliwości do mnie, a ja na wyżyny możliwości fizycznych. O dziwo jest zadowolona i chce, żebyśmy częściej chodziły razem… 


„Nie, no pewnie!”

Dzień dziecka, czyli jak zostałam kierowcą rajdowym

Ja kontra reszta świata

Może nie każdy wie, ale dzień dziecka to jest święto ruchome. Podobnie zresztą jak dzień trolla, czyli święto w którym wolno się nie kąpać. U nas dzień dziecka przypadł akurat w niedzielę 28 maja, co było totalnie super, bo zbiegło się akurat z dniem matki. I tak oto dwa pokolenia spotkały się na wspólnym obiedzie w miłej rodzinnej atmosferze obżarstwa i niecodziennych atrakcji. 

Atrakcją wyjątkową miał być przejazd prawdziwym gokartem po prawdziwym torze. Ale nie że takim pierdzikółkiem, co to na wesołym miasteczku wystawiają, tylko normalnie czterokołowym potworem z silnikiem kosiarki, którego opanowanie jak wszyscy wiedzą jest pierwszym krokiem do zostania kierowcą formuły jeden. 

Plan zakładał najpierw nabranie masy poprzez spożycie niebywałej ilości jedzenia, a następnie rozpoczęcie kariery kierowcy rajdowego. To jedzenie jest bardzo istotnym punktem, bowiem każdy przyszły mistrz gokartowy powinien wiedzieć, że dodatkowe kilogramy pozytywnie wpływają na osiągane prędkości.

Na całe szczęście restauracja była piętro wyżej, niż tor gokartowy, co umożliwiło nam po konsumpcji gładkie stoczenie się na linię startu. No bo umówmy się, po takiej porcji to o chodzeniu nie było mowy. Najpierw kulturalnie obejrzeliśmy film instruktażowy z taką miłą panią, co pokazywała, jak założyć kask mając pięciocentymetrowe tipsy. Przyszliśmy trochę za wcześnie, więc obejrzeliśmy go trzy razy.  A potem przyszedł po nas miły pan i założyliśmy takie specjalne kominiarki, co dodają plus dziesięć do uroku osobistego i przyczepności na zakrętach. 

Przyznam, że ta kominiarka to mnie trochę przestraszyła, bo ja bardzo dobrze wiem z mądrych programów, że tak naprawdę chodzi o to, że jak się zapali gokart to ona ma ochronić twarz. Ale co mi po twarzy, jak i tak zginę w męczarniach niczym Joanna d’Arc. No, ale dobra, raz kozie śmierć, trzeba umieć żyć na krawędzi. Wybraliśmy sobie jeszcze kaski i hop na pokład gokarta. 

Jeszcze przed startem pomyślałam, że jak już wykręcę ten najlepszy czas to wcale, a wcale nie będę się tym chwalić. Bo wiadomo, lata doświadczeń w wesołych miasteczkach, gdzie wszyscy się zderzali a ja z pełną kulturką wykręcałam rekordy jadąc 5 km/h. Do tego należy doliczyć zdolności analityczne, znajomość fizyki oraz doskonałą pamięć, które zapewne już po pierwszym rozpoznawczym okrążeniu pozwolą zbliżyć mi się do rekordu toru.

Kieras wystartował pierwszy, potem ja, na końcu tata. Później to ja już pamiętam wszystko jak przez mgłę. Najpierw mignęła mi przed oczami taka piękna flaga w kratkę i ruszyłam jak koń wyścigowy na sterydach. Oesu, jak ja prułam! Na prostej to byłam prawie pewna, że kask mi spadnie od tej prędkości. Życie mi przelatuje przed oczami, ale gaz do pół-dechy, bo rekord się sam nie wykręci. Na pierwszym wirażu cudem tylko nie wyleciałam z gokarta. 

Ja jechałam cały czas tak szybko, że nawet nie byłam w stanie zerknąć na tablicę wyników. Każde kolejne okrążenie pokonuje pewniej i w krótszym czasie, chociaż wiem, że to już totalnie na granicy ryzyka, jak zaglądanie do tego tunelu ze światełkiem na końcu. No i tak gdzieś na czwartym okrążeniu, co się już przez moment zastanawiałam, czy nie zwolnić, żeby mnie przypadkiem na mistrzostwa nie zgłosili, gdyż totalnie teraz nie mam na to czasu, stała się rzecz niebywała: Kieras mnie zdublował…

No ale przynajmniej się okazało, że tata to mnie jednak kocha nad życie, bo stwierdził po wyścigu, że nie miał serca mnie wyprzedzać. 

Logika Kierasa

Kieras

W ramach życiowego hobby kupujemy sobie z Kierasem co jakiś czas samochody. Zazwyczaj są one bardzo śmieszne, bo głównie stoją u mechanika. Tym razem jednak, dzięki uprzejmości banku, który zapłacił za nowe auto po raz pierwszy w życiu mamy pojazd, który jest totalnie mało zabawny. I to jest naprawdę miła odmiana. 

W ramach testów, od razu po odebraniu nowej bryki ruszyłyśmy w trasę. Ponieważ Kieras akurat miał urlop toteż postanowiłyśmy spędzić całą dobę na wywczasie na wsi u prawie przyjaciółki Kierasa - Lucy. Pogoda iście wiosenna, czyli chmury i wiatr przy którym nawet najstarsi rybacy nie wychodzą w morze. Ale co tam, jedziemy na wieś pooddychać świeżym powietrzem, pojeść jajek od kury i innych frykasów. 

Już prawie dojeżdżamy, droga jak marzenie. Dzwoni Lucy i mówi, że jesteśmy spóźnione już dwie godziny i jak tak dalej pójdzie to matka asfalt zwinie i nie dojedziemy. No żart tak stary i czerstwy, że aż boki zrywać. Przynajmniej do czasu, aż skręcamy z głównej drogi i się okazuje, że faktycznie asfaltu nie ma. Tak to teraz gości witają na wsi.

W końcu jednak dojeżdżamy na miejsce i cała wieś w oknach bo samochód przejechał i to nie taki typowo wiejski Porsche Cayenne tylko zwykła Skoda. No to się od razu zbiorowisko zrobiło i powitali nas chlebem i solą i heheszkami. A potem jak już się ze wszystkimi zaznajomiłyśmy to poszłyśmy na spacer do sklepu, gdzie Kieras wykupił cały zapas mleka. 

Ja w tym czasie pilnowałam psów na dworze i od razu się zakumplowałam z takim miłym panem, który popijał mleko przed sklepem. I sobie opowiedzieliśmy historię życia i całkiem być może wyjdę za niego za mąż, bo Lucy powiedziała, że on właśnie odziedziczył dom, czyli że jest dobra partia. I ta myśl była mi bardzo miła dopóki Benek nie wyrwał i barku ze stawu, bo pierwszy raz zobaczył żywą kurę. 

A potem to już mleko się lało strumieniami do czwartej rano. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że my miastowe dziunie to chyba mamy jakąś alergię na laktozę, bo gały czerwone, kręciło nam się w głowie i o poranku byłyśmy wyczerpane, jakby całą noc ktoś nami pole orał. I w tym zmęczeniu przeokrutnym i niemocy, która nas objęła dnia następnego Kieras postanowił iść na misję, czyli zejść ze strychu w celu oddania moczu w dobre ręce. 

Jak tylko opuściła pokój zadzwoniła Lucy z głosem, który wskazywał, że mimo odpowiedniego pochodzenia również ma uczulenie na laktozę i oznajmiła, że możemy schodzić na śniadanie. 

No więc Kieras wraca z łazienki, zmęczona jakby wlazła na Mount Everest bez tlenu i mówi, że słyszała, że widziałam się już z Lucy. Ja rozumiem, że mleko to bardzo mocno działa na neurony, więc patrzę na nią i mówię, że nie, że wcale się z nią nie widziałam. Kieras popada w pełną konsternację, mieli posiadane informacje i ostatecznie po minucie wypluwa jedyny sensowny wynik logicznego myślenia: „To jak to? Rozmawiałyście przez drzwi?”

Ciężki dzień w pracy i obrona kobiecej czci

Pracownik miesiąca

Tak się porobiło, że od miesiąca jestem swoim własnym Szefem. Na początku myślałam, że kto, jak kto, ale ja to będę najmilszym, nasympatyczniejszym Szefem w całym wszechświecie, że będę pasterzem tych szczęśliwych owiec, co to zawsze mają trawy pod dostatkiem i pasą się tylko w słoneczną pogodę, żeby im runo nie zmokło i raciczki nie umazały w błocie. 

Szybko jednak okazało się, że Kieras przy mnie to oaza dobroci i wyrozumiałości, jak Kaczyński przy Hitlerze. Więc pierwszy miesiąc spędziłam z myszą w jednej ręce i telefonem w drugiej, pozbawiając się niemal wszystkich przyjemności i czasu wolnego. Dziś jednak Szef, czyli ja, kazał mi wykonać misję wyjazdową - zawieść samochód do mechanika. I to miała być przygoda i chwila oddechu wiosny oraz przerwa w opalaniu się światłem monitora.

Więc wstaję ciut-świt i oczywiście okazuje się, że jak już mam wyjść z domu to deszcz, zawierucha i kwiecień plecień właśnie się zresetował do zimy. No ale nic to, wszak samochód oddaję tylko na dwie godziny i jakoś się pobłąkam po mieście i może nawet nie zamarznę. Sprawdziłam sobie nawet na mapie, że ten mechanik to jest blisko centrum handlowego typu outlet, popularnie zwanego kotletem. 

Ohoho, samochód się będzie naprawiał, a ja poszaleję i zrobię takie zakupy, że potem to ledwo te wszystkie torby upchnę do samochodu. No więc odstawiam autko i ruszam na azymut. Pogoda marzenie, wiatr mnie chłoszcze ożywczo i lekko niczym bicz w wytrenowanej dłoni poganiacza niewolników. Deszcz zacina padając jakby w poprzek i zawsze prosto w oczy, a do tego okazuje się, że muszę poprawić swoją wiedzę kartograficzną, bo może i na mapie kotlet był dwa centymetry od serwisu, a w realności to jakby go nawet nie widać na horyzoncie. 

Ale co tam, idę. Prę przez zamieć do kotleta i już się widzę oczami wyobraźni w nowych ciuchach. Potem też niestety się widzę z tymi torbami na wietrze i to już trochę mniej mnie bawi ta wizja, ale najważniejsze, że w końcu po zaledwie 30 minutach marszobiegu docieram na miejsce. Parking prawie pusty, znaczy cały sklep będzie dla mnie i jeszcze do tego kawka i gazetka i o mój boże jaki piękny dzień pracy. 



Podchodzę do wejścia, by wkroczyć do raju zakupoholika, ale drzwi ani drgną. No nie, aż tak to nie schudłam. Więc cofam się dwa kroki i ponownie napieram, bo jak to tak, że fotokomórka mnie nie dostrzega, a ja już tam u bram raju. No ale dalej nic. Na szybie informacja, że szał zakupów zaczyna się o dziesiątej. Świetnie, to ja się poopalam i poczekam sobie spokojnie aż otworzą. 

Pędzę więc na stację na kawkę i tam dostaję masę trudnych pytań egzystencjalnych, z czego najtrudniejsze brzmi: mała, średnia, czy duża? No to pewnie, że średnia, bo mała za mała a dużej nie dam rady. Pan przynosi mi wiadro kawy, przez co spóźniam się na otwarcie sklepu całe dziesięć minut. W końcu zaczynam rajd przez sklepy w poszukiwaniu spodni.

W pierwszym Pani mówi, że istnieje potencjał, że będą mieli takie jak chcę, gdyż mają dziesięć takich modeli dla mężczyzn, więc jest szansa, że ta firma wypuści niebawem drugi model dla kobiet i on będzie spełniał moje wymagania. A trzeba przyznać, że są to wymagania szalone, bo chodzi o to, żeby spodnie nie były rurkami w rozmiarze 34, do których wchodzi mi tylko ramię, bo noga to przenigdy. 

W drugim sklepie przez pięć minut szukam działu dla kobiet, bo na męskim zgubiłam się pomiędzy kilkudziesięcioma modelami spodni. Pani ekspedientka prowadzi mnie we właściwe miejsce i pokazuje, że jeśli chodzi o damskie to może mi zaproponować te, albo te. Więc patrzę na dwa identyczne modele rurek, co się w nich wygląda jak paróweczka we flaczku i pytam, czy sobie żartuje, czy może ja straciłam wzrok, czy że na serio mają DWA modele dla kobiet. A ona mówi, że tak właśnie, są dwa. Więc odpowiadam, że to ja tak nie mogę, bo się pogubię próbując podjąć decyzję i wychodzę. 

I tak kilkanaście sklepów później zajadam fishburgera i dzwonię z płaczem do mamy. Że ja tu przejechałam tyle kilometrów, że przez burzę i zamieć szłam, że taką odległość pokonałam na piechotę, że mi się Endomondo zawiesiło w telefonie a tu tylko rurki. I że jak to, że wyjdę ze sklepu z pustymi rękami. I wtedy moja mama mówi, że to tak być nie może, że to poniżej kobiecej godności i mam walczyć. Po czym, jak generał, który był w każdym sklepie, w każdym centrum handlowym, w każdej dzielnicy tego miasta podpowiada mi, że tam jest taki sklep, co mają fajne spodnie. Co prawda nie wie, jak on się nazywa, ale jest taki raczej wąski, jest tam dużo ubrań i te spodnie wiszą na wprost wejścia. E, no to spoko, na pewno znajdę. 


Godzinę później docieram do domu z dwoma parami spodni i poczuciem, że uratowałam godność, obroniłam honor rodziny i odwaliłam kawał dobrej roboty. No cóż, praca u siebie to nie jest łatwy kawałek chleba. 

Jak zrobić sobie zapasowego psa?

Kieras

Dzisiaj krótki instruktaż, jak zapewnić sobie zapasowego psa. Sprawa jest dość prosta, acz należy wykonać kilka bardzo ważnych kroków. Należy ich ściśle przestrzegać, w przeciwnym razie zapasowy pies może nie wyjść. 

Po pierwsze trzeba zaopatrzyć się w Kierasa. No tak to już jest, że świat zaczyna się i kończy na Kierasie. Najlepiej, jeśli to będzie CuKieras, ale z braku takiego egzemplarza, wystarczy dowolna osoba sprawująca pieczę nad sklepem, która generuje w nas potrzebę zataszczenia do domu przy pomoc samochodu. No i ja tak właśnie kończąc pracę i zanurzając się w słodkich jak miodek marzeniach o wolnym popołudniu pomyślałam sobie, że mogłabym od razu zajechać po Kierasa do pracy, dzięki czemu będziemy mogły leniuchować razem, a wiadomo, że jak lenistwo się dzieli to się je mnoży, zupełnie jak miłość. 

Dzwonię i Kieras daje się przekonać, żeby nie walić dziś dziesięciogodzinnej zmiany tylko opuścić zakład pracy jak człowiek. Co prawda będę musiała trochę poczekać, no ale jadę. Jadę wolno i podziwiam otoczenie, no i naturalnie skoro się nie spieszę to na światłach zielona fala, zero korków i nawet zakręty jakoś się poprostowały. Dojeżdżam do sklepu grubo przed czasem, ale przecież to istna jaskinia rozpusty, więc może z tej rozpaczy czekania, chociaż się nawtranżalam jakiś przysmaków. 

Kieras na mój widok z radości łapie się za głowę i przekonuje mnie, że już kończy tylko jeszcze zrobi sto trzydzieści dwie rzeczy i jest wolny. Spieszy się jak ślimak spieprzający przed deszczem, chodzi, rozgląda się, przekłada papiery. Wygląda to jak film puszczony w zwolnionym tempie, co jest szokujące zważywszy, że poza sklepem Kieras funkcjonuje jak wiewiórka, która przedawkowała kofeinę. Raz nawet odważyłam się zapytać, czy jest szansa, żeby się pospieszyła. Ale spojrzała na mnie tak, jakbym jej wypiła ostatnie piwo i wyjaśniła mi swój stan jednym celnym słowem. Powiedziała: „Myślę.”

No w każdym razie jestem sobie w tym sklepie, Kieras myśli a ja się trochę nudzę, więc oglądam sobie mięso. No normalna sprawa. I wtedy go dostrzegam. Jest boski, same mięśnie, świeży jakby w letni sobotni poranek wyszedł wprost spod prysznica. Prawie padam na kolana wycierając ślinę z kącika ust. Podchodzę do lady i drżącym głosem mówię: „może mi Pani pokazać ten boczek?”. I ona sięga po niego, rozkłada i okazuje się, że miałam rację - jest doskonały. To ja poproszę - szepczę. A pani ekspedientka patrzy, jak na czubka i pyta, czy cały? 

Oesu, jaki ja mam wtedy konflikt wewnętrzny, bo najchętniej to cały, ale co ja zrobię z pięcioma kilogramami mięsa? Tym bardziej, że jak ja dużo jem to Kieras tyje i potem się złości, że ja znowu jej to robię. Więc dobrze, niech będzie, że się poświęcę. I trochę smutno mówię, że poproszę pół.
Sprawa z boczkiem przyspieszyła wyjście ze sklepu, bo Kieras prawie zemdlała, jak zobaczyła, że taszczę pół reklamówy świni i stwierdziła, że jak najszybciej musimy się ewakuować do domu.

No i pewnie się zastanawiacie, co z tym zapasowym psem? No to jak już mamy boczek, to dalej idzie gładko. To znaczy trzeba go najpierw natrzeć czochem i przyprawami, rano upiec i zostawić na blacie w kuchni. Potem cieszyć się, że w domu jest cicho i psy nie przeszkadzają. Spojrzeć w stronę kuchni i dostrzec, że w istocie są zajęte braniem kąpieli w sosie, który wesoło ścieka z mięsa na deskę, z deski na blat i dalej w dół na psy. Następnie trzeba wykąpać psy, trzy razy, bo boczek pachnie bardzo intensywnie i sosik skleja psie futro lepiej niż żel ekstramocny. Poczekać aż wyschną i wyczesać. Pozamiatać futro z całego mieszkania i taraaaam: zapasowy pies gotowy. Ewentualnie można z tego zrobić sweter. 

Człowiek-żul i urząd miasta

Ja kontra reszta świata

Ja naprawdę nie lubię urzędów i jest to uczucie z pewnością odwzajemniane. To nie to, że jestem niemiła, czy negatywnie nastawiona, ja po prostu muszę wyglądać jak ktoś z gruntu podejrzany. Dlatego przed każdą wizytą musi odbyć się kwarantanna, to jest co najmniej kilkumiesięczny czas przygotowań, zbierania dokumentów i sprawdzania potencjalnych przeszkód w załatwieniu sprawy.  Ja tak dojrzewam jak ta szynka albo ser. 

No ale przychodzi taki moment, że jednak trzeba iść, bo jak nie to więzienie, albo w najlepszym przypadku prace przymusowe. No i tym razem to ja muszę iść zarejestrować auto. I to jest bardzo skomplikowane a do tego rejestrowanie samochodów to musi być jakiś nasz sport narodowy, bo kolejki takie, że NFZ to powinien iść do nich na nauki.

Na szczęście istnieje system rejestracji internetowej i ja z bólem i trwogą wzięłam sobie w grudniu pierwszy wolny numerek. No i akurat to się okazało, że wczoraj mogłam iść i zarejestrować Czarną. To znaczy spróbować ją zarejestrować. Bo oczywiście się nie udało. A miało być tak pięknie, bo kiedy w histerii wymyślałam te wszystkie rzeczy, które mogą pójść nie tak, moja przenajwspanialsza ciotka powiedziała, że urząd jest przyjazny ludziom. 

Ja najpierw trochę nie zrozumiałam, bo to tak jakby powiedzieć, że dziecko plus zapałki to jest wyjątkowy obszar kreatywności, ale ciotka powiedziała, że mieli takie szkolenie i tak teraz jest, więc na pewno mi ze wszystkim pomogą. No dobra, to ja idę. 

Wchodzę z moim numerkiem do sali tortur, gdzie się obsługuje petentów i czekam na swoją kolej. Patrzę się na ekran, bo wiadomo, jak przegapię, a to jest wielce prawdopodobne, to znów dwa miesiące czekania w kolejce. Wybiła godzina prawdy. Biegną do pani w okienku i się uśmiecham, że niby tak na pewniaka, bo mam wszystkie dokumenty i ksera i zdjęcia z dzieciństwa. 

I mówię, że chcę zarejestrować auto, co raczej tej pani nie dziwi, bo ma nad okienkiem napisane „rejestracja samochodów” i daje jej te wszystkie dokumenty, a ona mówi, że gdzie ja mieszkam, bo jej się adresy nie zgadzają. No to ja mówię, że tu-i-tu, a ona, że to tak być nie może. No to ja się zgadzam totalnie, bo wolałabym mieszkać na Gran Canarii, no ale takie jest życie. 

No to ona na to, że gdzie ja jestem zameldowana. I ja już wiem. Już wiem, że po mnie, bo dla urzędu miasta jestem kompletnie bezdomna. Znaczy nie mam meldunku, czyli jestem człowiekiem-nikim, człowiekiem-żulem bez domu, bez rodziny, która by mnie przygarnęła i bez przyszłości. A więc auta mieć nie mogę. Znaczy mogę, ale nie mogę go zarejestrować. 

I muszę naprawdę jakoś źle wyglądać, bo pani mi tłumaczy, że jak popełnię wykroczenie i zaparkuję na przykład na pasach albo przekroczę prędkość to oni mnie nie znajdą, bo nie mam meldunku. I ja tej pani mówię, że z meldunkiem też mnie nie znajdą, ale jeśli chcą mi taki próbny mandat wysłać to proszę bardzo, bo tak jak napisałam, szczerze i wprost: mieszkam tu-i-tu, a w ogóle to nie chcę parkować na pasach. I jeszcze jej mówię, że jak poszłam do urzędu skarbowego i powiedziałam, gdzie teraz mieszkam, to nikt mnie nie pytał, czemu nie na Gran Canarii, tylko że spoko, że fajnie, że mam dach nad głową i płacę podatki. 

No to idziemy do kierowniczki. Łooo jezuuu to już mogliby mi lepiej dać łopatę i ja sobie sama grób wykopię. No ale dobra. Kierowniczka to nie taki Kieras kochany tylko centralnie Alexis z Dynastii skrzyżowana z Cruellą De Mon. Jak się wita to zamarzają szyby od środka i nawet ta pani, co mnie obsługiwała to mnie tak wypycha do przodu a sama to jakoś blisko drzwi stoi. I że o co chodzi mnie pyta ta kierowniczka sali tortur. No to ja tłumaczę. 

A ona się pyta, gdzie ja mieszkam i już wiem, że muszę to przejść od początku. I mówię grzecznie, że ja bym bardzo chciała mieć willę, ale tak się składa, że nie mam i w związku z tym meldunku również nie mam. I jeszcze mi się wymskło, że nie trzeba mieć meldunku. I zanim dokończyłam zdanie to już wiedziałam, że właśnie podpisałam akt wykonawczy kary śmierci, bo pani kierowniczka pouczyła mnie jak bardzo się mylę, jak długo się jeszcze będę mylić i jakim jestem człowiekiem-żulem, bo przecież mogę się zameldować tymczasowo i być porządnym obywatelem, a nie takim wrogiem państwa demokratycznego o nazwie Polska, które to państwo powinnam kochać i szanować, bo ono mi dało szansę, którą ja totalnie zmarnowałam. A w ogóle, skoro ja twierdzę, że mieszkam tu-i-tu, to jak ja człowiek- żul, który będzie parkować na pasach, mam zamiar jej udowodnić, że tam mieszkam?

Więc myślę sobie, że przecież mam zdjęcia z wanny i jak zdzieram tynk ze ściany i jeszcze zeznania sąsiadów i Gapa też potwierdzi, ale jakoś czuję, że to pani kierowniczki nie przekona, bo brak pieczęci urzędowej na tych zdjęciach, a zeznania nie były spisane w obecności komisarza policji, a Gapa z Benkiem żrą ze śmietnika i są niewiarygodni. I zanim cokolwiek powiedziałam, to pani mi podaje trzysta trzynaście przykładów tego, jak petenci przysięgali na honor, ojczyznę i pod karą grzywny, że mieszkają, a potem tam nie mieszkali. Więc moje zdjęcia z wanny na nic się nie zdadzą, w końcu takie zdjęcie to sobie każdy człowiek-żul na ajMaku w fotoszopie może zrobić i to kompletnie o niczym nie świadczy. 


I ja nawet ją rozumiem, że taka pokrzywdzona, oszukana przez petentów pewnie musiała ich szukać gdzieś po świecie z tymi mandatami za parkowanie i to było zimą i wtedy jej właśnie serce zamarzło. No taka to smutna historia. I mi się też robi smutno, bo pod ostatnim adresem zameldowania nigdy, ale to przenigdy nie mieszkałam i to było bardzo wiarygodne. A jak w końcu gdzieś mieszkam na serio to nikt mi nie wierzy. Więc tylko mówię, że dziękuję, że już nie chcę niczego rejestrować, że jak przystało na człowieka-żula będę sobie parkować na pasach niezarejestrowanym autem. O!

Normalnie być nie może

Ja kontra reszta świata

Siedzimy sobie kiedyś z Kierasem i zastanawiamy się, co by tu porobić. Nuda, jak w polskim filmie. No to może sprzedamy auto. Kieras na to, że spoko, że fajny pomysł na wieczór. Ale oczywiście nic nie może być normalnie w tym domu. Oczywiście za ogłoszenie odpowiada mistrzyni sprzedaży bezpośredniej, dyrektor finansowy domu i bogini inwestycji wszelakich, czyli Kieras. 

Siedzi więc przy komputerze i stuka w klawiaturę, co jest muzyką dla moich uszu, bo zawsze jak nie muszę czegoś robić to się czuję, jakbym wygrała los na loterię. Stuka i tworzy dzieło wiekopomne, co nieomylnie poznaję po tym, że lekko wystawia język. A to oznacza, że myśli i to myśli bardzo. 

Ja, jako kierownik działań artystycznych szukam zdjęć, ale okazuje się, że jedyna jakie mamy są z psami. Kieras mówi, że to spoko, że będzie słodko, ale po namyśle dołącza do ogłoszenia istotną informację. „Zanim ktoś zapyta, to ja już odpowiem: - nie, auto nie jest wyposażone w psa w roli kierowcy, - nie, pies, psy nie są w gratisie do samochodu.” I jeszcze, że auto jest pełnoletnie i spokojnie może pić alkohol. Potem publikuje ogłoszenie i już można zacząć przygodę werbalną z potencjalnymi kupcami.

Nie musimy czekać długo, bo w naszym kraju rocznik 1992 jest bardzo chodliwy, a jak ktoś jeszcze przeczyta, że Honda to już w ogóle się telefony urywają. No i zaczynamy przegląd kupujących, których generalnie da się podzielić na następujące kategorie: cwaniak, cwaniak-specjalista, malkontent, fanatyk oraz kupiec właściwy. 

Typ pierwszy - cwaniak się nie certoli, on wie, że kupi auto za taką kwotę i w takiej wersji, jaka mu się podoba. Powiedzmy, że auto jest wystawione za dwa tysiące złotych polskich, więc cwaniak czuje wiatr w swych postrzępionych żaglach na łodzi biznesu i bez żenady proponuje, że ewentualnie może podjechać zobaczyć, ale więcej niż tysiaka to on nie da. Jeśli nie kupi to gratisowo może przyjąć opony. Weźmie dla psów w schronisku, bo bardzo się lubią bawić takimi na felgach z amelinium.

Typ drugi - cwaniak specjalista. Człowiek, który na autach zjadł zęby, swoje i te po babci. Nie pisze wiadomości, dzwoni bo tylko tak można przesłuchać sprzedającego i na odległość zorientować się, czy ten przebieg to aby kręcony nie był. Nie mówi dzień dobry, bo na grzeczności to jeszcze nikt się nie dorobił. Ja w sprawie auta, aktualne? No raczej, że tak. To proszę mi powiedzieć, co tam było robione. To proszę pana - odpowiadam grzecznie mimo wszystko - jest napisane w ogłoszeniu. A co jeszcze? Coś musiało być. A pasek klinowy? A cyncyklator od bulgotnicy? Ogrzewanie przepustu do przyczłapu? A czy śruby od pokrywy silnika są prawo, czy lewoskrętne? I koniecznie proszę mi wysłać zdjęcie silnika. Obowiązkowo! Aha, i więcej niż tysiąc nie dam. Rozłącza się. No to ja już lecę to zdjęcie robić, chociaż na zewnątrz Syberia. Trochę rozmazane wyszło, bo śnieg padał w poprzek. Potem jeszcze muszę skoczyć na ostry dyżur bo mi ręka zamarzła i trzeba było amputować palec. No ale zdjęcie wysłałam „obowiązkowo”. 

Cwaniak-specjalista odpisał, że jutro mogę mu przywieźć pokazać to auto, bo on nie ma samochodu. Tylko tak po dziewiętnastej. I on jednak może dać maksymalnie to pińcet złotych bo są rysy na karoserii. Szok, że ja w takim tragicznym stanie auto sprzedaję, bo jeśli na 25 letnim aucie są rysy, to wiadomo, że zaniedbane totalnie i właściciel to jakiś oszołom. I wszystko byłoby super z tą transakcją, tylko akurat po dziewiętnastej nie mogłam, gdyż zawsze wtedy oglądamy Magdę Gessler. 

Typ trzeci - malkontent. Dokładnie obejrzał zdjęcia i w rozmowie skupia się na tym, co mu się nie podoba. Rdza jest na nadkolach, silnik jakiś brudny, brakuje zdjęcia z lotu ptaka, więc trudno mu stwierdzić, czy to auto na pewno ma dach, z rury wydechowej pewnie śmierdzi, i jeszcze pyta, czy w środku jest psia sierść. Na co ja, że może się tak zdarzyć akurat, że jakiś kłaczek, albo nawet zapasowy pies z sierści się tam zawieruszył. I on już wtedy wzdycha na całego i głos mu się łamie, bo on ma akurat uczulenie na psią sierść.

Typ czwarty - fanatyk. Najpierw prosi o zbliżenia różnych elementów silnika i karoserii oraz zagłówków, manetek i tego czegoś do zmiany biegów. Potem mówi, że też miał taką Hondę tylko niebieską i że chyba się pomyliłam, bo na jego oko to to auto ma 115 koni mechanicznych, a nie 90. I nawet o cenie nie dyskutuje. I jeszcze, się zastanawia, czy tam są podgrzewane fotele, bo na jednym zdjęciu był taki guzik, co on w swoim civicu go nie ma. I odpisujemy, że oczywiście że są o ile sobie termofor na siedzeniu położy i klima też jest jak się okna otworzy. Oczywiście ręcznie. Natomiast jak się dobrze potrenuje to można tak sprawnie korbką kręcić, że inni myślą, że to są elektryczne szyby. Oczywiście myślę tutaj o szybie kierowcy, bo ta od pasażera to się trochę zacina. Podobnie jak zamek w drzwiach, niestety elektryczny. Dla mnie to jest akurat super, bo za każdym razem jak mam wysiąść to mi Kieras drzwi musi otworzyć i ja się czuję totalnie jak księżniczka wtedy. I te zamki elektryczne to dodatkowo są sterowane wybojami, bo jak auto podskakuje to one się raz zamykają, a raz otwierają. I wtedy fanatyk mówi, że on mieszka w Suwałkach i że super miło było pogawędzić o Hondzie. 

Typ piąty - kupiec właściwy. Gatunek rzadki, z jakiegoś powodu chce kupić właśnie nasze auto. Przyjeżdża, jedzie się przejechać, zagląda pod maskę i daję forsę. Kiedy po wcześniejszych doświadczeniach opowiadam o usterkach bulgotnicy, ze spokojem stwierdza, że nie dziwi się, bo to auto ma 25 lat. Sprzedane. 

A potem tylko ta depresja Kierasa, że jej auta już nie ma i że to był bardzo głupi pomysł na spędzanie czas ta sprzedaż. Ech.